I wie pani, jak to się stało, że jesteśmy tutaj? Ano ksiądz w zeszłą niedzielę na sumie obwieścił, iż na terenie sąsiedniej diecezji będzie organizowana wystawa mopsów. Pomyślałem wtedy: „A czemu by nie pójść z moim szkrabem?”. Wie pani, wreszcie, po tylu latach leżenia w domu należy mu się jakiś relaks.
No więc otworzyłem rano oczy (oczy zwykle otwieram rano) z głębokim postanowieniem, że oto dzisiaj dzień naszej wspólnej wyprawy. Rozwarłem więc te ślepia i jeszcze półprzytomny podszedłem do okna, podniosłem story i przetarłem oczy lekkimi promieniami wschodzącego słońca. Od razu poczułem się trzeźwiejszy, jakiś taki, wie pani, rześki, hoży. Prawie już gotowy do życia poszedłem do kuchni, zrobiłem kawę (na chybcika) i śniadanie (bardziej je skleciłem, niż zrobiłem) i tak pijąc i pojadając, zacząłem rozglądać się za mopsem.
Wystartowałem od kija, gdyż pomyślałem sobie, że choć ryba psuje się od głowy, to przecież z mopsami musi być inaczej – to znaczy głową mopsa jest kij, prawda? Zacząłem więc za nim rozglądać się po moim małym mieszkanku, myśląc, że pewnie ukrył się przede mną, kto wie, może specjalnie jakoś się sam złożył na dwie, trzy części, spłatał figla, wie pani, taki rebus, humoreska. Albo że po prostu przestraszył się tego nagłego wyjścia z mieszkania, wie pani, speniał. „Kiiijuuu! Kiiijuuu!” – wołałem w jego stronę myśląc, że może to go jakoś poruszy, nie wiem, fizycznie drgnie, zawadzi o coś i wyda brzdęk, po którym go odkryję. Albo, ja wiem, psychicznie złamię kij, tak, że będzie miał te, jak to się mówi, wyrzuty sumienia, i pokiereszowany sam do mnie przykuśtyka na jednej nóżce, płaczący, maleńki, tyci. Pomyliłem się.
Na tego kija nie było bata. Postanowiłem więc, że zacznę jeszcze raz – tym razem od dołu, to znaczy od sznurków. Niby wydawało mi się, że to trochę jakby zaczynać od dupy strony, ale w zasadzie to nie miałem innego wyjścia. Co ciekawe, sznurki znalazłem dość szybko. Zakradłem się na palcach do łazienki i udając, że myję zęby (a w udawaniu mycia zębów mam wprawę), w pewnym momencie, trzymając zębami szczoteczkę, hapś! – pochwyciłem leżące pod umywalką sznurki. Trzymając je mocno przy sobie, obiema rękami, starałem się dać im trochę tej całej czułości.
Wie pani, kij to kij, musi być twardy, a sznurki potrzebują delikatnego dotyku, dobrego słowa. Bez tego rozłażą się, miękną i dosłownie przelatują przez palce. No i tak utulając sznureczki w rękach, zszedłem na dół, na parking, po rower. Włożyłem maleństwa do koszyczka, a sam usiadłem na bryce i poruszając rytmicznie pedałami, doszlusowałem tutaj. I tak oto jesteśmy z połową mopsia, siedzimy obok pani na trybunie i czekamy na swoją kolej. Myśli pani, że mamy szansę na tytuł czempiona krajowego? Albo chociaż na pół?
***