Malwina otworzyła oczy i zawyła z bólu. Marian, któremu oddała się za worek ziemniaków, przebił jej bok widłami zakończonymi ostrymi haczykami. Wyszarpał je razem z kawałkami mięsa i zamachnął się drugi raz. Dziewczyna wykorzystała moment i kopnęła go w krocze. Mężczyzna poślizgnął się na świńskim łajnie i uderzył głową w koryto. Po diamentowej jaskini, jak Marian nazywał swój chlewik, rozległ się donośny kwik.
Tymczasem kobieta przyłożyła dłoń do brzucha, poczuła ciepłą krew, przepływającą między palcami. Wcisnęła w rany kartofle. Krwawienie chwilowo ustąpiło. Puściła bąka, po czym odetchnęła z ulgą. Żyła.
Zarzuciła worek ziemniaków na plecy i pobiegła w stronę kościoła. Weszła po cichu bocznymi drzwiami. Jej stopy zapadały się w miękkim dywanie, gdy szła w stronę ołtarza tonącego w ciemnościach.
– O, co jest?! – krzyknęła, gdy potknęła się o coś leżącego na podłodze. Upuściła worek, a ziemniaki potoczyły się pod ławki.
– Ała! Wyrażaj się, jesteś w domu Bożym – ksiądz Martenka wstał z podłogi i strzepnął sutannę.
– Księże proboszczu, potrzebuję pomocy!– głos odbił się echem od skamieniałych postaci porozstawianych po kątach świątyni.
– Jesteś ladacznicą! Co na to parafianie? Oj, nie wiem, nie wiem – podrapał się po brodzie.
– Niech mnie ksiądz zawiezie do szpitala! – kartofle wypadły z jej rany, gdy wzięła zbyt głęboki oddech.
– Krwawisz. Będę zmuszony po wszystkim wyczyścić tapicerkę w mercedesie. Mamy w parafii inne potrzeby.
– Matko… – Malwina padła na kolana przed ołtarzem.
– Masz rację, pomódlmy się – powiedział ksiądz Martenka, kładąc się z powrotem krzyżem na dywanie.
Nagle rozległ się chrumk, a podwoje otworzyły się z hukiem. W drzwiach pojawiła się postać w pelerynie, oświetlona promieniami zachodzącego słońca. Odpychając się widłami, Marian podjechał na deskorolce pod sam ołtarz. Wtedy Malwina zobaczyła zawiązany na jego szyi koc, na którym jeszcze nie tak dawno z nim świntuszyła. Jej nozdrza podrażnił fermowy smród, który zastąpił świątynne kadzidła. Zapach osiadł na utensyliach i wniknął w dywan. Stado świń, które wbiegło za Marianem, rozpierzchło się pomiędzy ławkami.
Marian wskoczył na ołtarz i zatańczył bachatę. Czarne slipy kontrastowały z nieopalonymi nogami. Przez siatkowany podkoszulek prześwitywała zarośnięta klatka piersiowa. Świnie piszczały z podniecenia. Surowe bulwy wprawiły je w ekstazę. Marian w stanie nadmiernego uniesienia rzucił się na trzodę, ale zwierzęta rozpierzchły się na boki. Upadek zamortyzował miękki dywan oraz najmniejsza ze świnek, istny diament wśród nierogacizny.
Malwina wzięła na ręce nieprzytomne zwierzę i przyłożyła do swoich piersi. Pogłaskała je po łbie. Wtedy świnia ocknęła się i zakwiczała, a w drzwiach świątyni pojawił się Jezus.
– Jesteś. Wiedziałem, że wysłuchasz moich modlitw – ksiądz Martenka pokłonił się. Jezus pomógł Malwinie stanąć na nogach i otarł łzy wzruszenia z jej policzków.
Marian zaśmiał się szyderczo. Jego głos pognał na wieżę kościelną. Zanim Marian pobiegł za swoim głosem, nadział księdza na widły i rzucił między ławki. Świnie spijały ściekającą krew i szturchały ciało pyskami w poszukiwaniu ziemniaków przykrytych sutanną.
Tymczasem dźwięk kościelnych dzwonów zaalarmował mieszkańców, którzy tłumnie zebrali się na parkingu. Krzyczeli jeden przez drugiego.
– Pali się!
– Ktoś umarł!
– Koniec świata jest bliski!
Nagle w oknie wieży pojawił się Marian z widłami w ręce, a za nim stanęły świnie.
– To szatan! – mężczyźni padli na kolana. Kobiety naprędce poprawiły makijaże. Wyprostowały się i wypięły swoje atuty.
Marian skoczył z wieży kościelnej. Upadając, nadział się na widły, które przeszyły jego siatkowany podkoszulek. Świnie, jedna po drugiej, skoczyły za nim. Ktoś rzucił zapałkę i stos stanął w płomieniach. Zapach pieczonego bekonu rozniósł się po okolicy. Mieszkańcy przystąpili do spożywania mięsiwa i uznali, że to było dobre.
W tym samym czasie Jezus wziął Malwinę na ręce i wyszli bocznymi drzwiami. W drodze do szpitala spotkali Jerzego, któremu przebiła się opona w wozie. Jezus pomógł mu je zmienić. W zamian Jerzy podwiózł ich do szpitala. Na pożegnanie dał im jeden z worków ziemniaków, z którymi jechał na targ.
Ksiądz Martenka trafił do piekła, bo choć uciekał przed grzechem, nie ruszył w stronę dobra i nie pomógł Malwinie.
– Tylko gdzie w takim razie trafił Marian? – zastanawiał się ksiądz Martenka.