Pozwólcie, że opowiem wam historię. Był sobie facet imieniem Witold, a nazwiskiem Gombrowicz. Był tak zwanym tułaczem. Tułał się po świecie, tułał się po ludziach, tułał się po słowach.
Po książkach też się tułał. Tych, które czytał i tych, które napisał. Trudny gość, zagmatwany, nieoczywisty. Co znaczy być trudnym, zagmatwanym, nieoczywistym? To znaczy strzelać żarty, które wpędzają w konsternację, pozornie zaprzeczać sobie, być i nie być mizoginem jednocześnie. Ale czym w zasadzie ten facet się wyróżniał? Czy nie mało kto z nas jest trudny, zagmatwany, nieoczywisty? Czyż nie każdy, kto pisze, tuła się po słowach? Tułamy się wszyscy.
No więc wzięłam kiedyś Gombra pod rękę i idziemy. Idziemy, a on nagle mówi: widziałaś tego mema z Tuwimem? Widziałam. A bo to mój! Ty tego mema zrobiłeś? Ja, nikt inny. Dobry, co nie? Powiedz, że dobry. No powiedz! I tak mnie dźga tym palicem, dźga mnie boleśnie między żebra i merda mi między tymi żebrami, aż w końcu mówię: ale który w sumie? Bo ich jest dużo. Jak to, jak który? No mój, czyli wszystkie! Ooo, wszystkie memy o Tuwimie Gombro sobie zawłaszcza? Król internetów się znalazł? I co, może te o wackach Słowackiego to też jego? Ach, aż Gombro prychnął śmiechem na tę myśl niewypowiedzianą.
Bo nie mówiłam chyba, ale nasze rozmowy są nieme. Bezgłośne. No i cóż? Idziemy dalej pod rękę. Idziemy, idziemy, aż w końcu, jak nie trzasnął mnie laską w łydkę! A, cha, cha, cha! Podły ten Gombrowicz. Aż mi Iwona z kieszeni wypadła. Szukam jej, próbuję pozbierać, a ona leży i wzdycha, i mówi tylko: to tak w kółko, tak w kółko. Ach, ten Gombro, śmieszek jeden. Bije po łydkach i się śmieje. Aaa, to ja mu oddam w końcu. A masz, a masz, dziadu jeden! Dziadu, jaki dziadu?! Ja jestem GOMBROWICZ. No tak, tym razem zagalopowałam się, a tymczasem Iwona, taka malutka, schowana, zwinięta w kłębek, zamknięta w sobie, aż błaga, by ją z powrotem do kieszeni włożyć, bo tam i ciepło, i bezpiecznie, i żaden książę Karol jej nie porwie. A po co ty tę Iwonę w kieszeni nosisz? Gombro pyta. A bo jakoś tak, odkąd powstała w moim świecie, jakoś nie możemy się rozstać. Dużo milczymy na wiele ważnych tematów. Razem nabieramy wody w usta, gdy ktoś nas o coś pyta. Stukamy palcami w klawiaturę, która wystukuje pustkę. Liście spadają, a my aż unosimy się w tej ciszy nieznośnej. Słońce grzeje, a my łapiemy ostatnie promyki cienia. Śnieg pada, a z nim my – padające na ziemię. Aż kwiaty przebijają się przez śnieg, a Iwona wzdycha, zaś ja – wzdycham razem z Iwoną. I tak to jest.
Idziemy dalej. Kuśtykamy. Ja kuśtykam, bo mnie Gombro laską w łydkę trzepnął, a Gombro utyka, bo go w odwecie w łydkę własną nogą kopnęłam. I jaki z tego morał? Nie spacerujcie z Gombrowiczem. Kurtyna.
Kurtyna? Jaka kurtyna. Toż to idziemy dalej. Idziemy, kuśtykamy, a tu nagle książę w rajtuzach wyskakuje zza krzaka. Co chciałbyś mości książę? – pytam. Ach, mówić, mówić, mówić! I chwyta ten książę Gombrowicza, chwyta go za kołnierz koszuli i wykrzykuje dalej: mówić, mówić, mówić! Czy ten książę zna inne słowa?
Cóż, taka potrzeba. Mieć taką potrzebę, to chyba trzeba być księciem. A może nie? Któż to wie! Książę raczej nie, on tylko by mówił, ale czy wie, dlaczego? Aż tu nagle wyskakuje Iwona z kieszeni i już nie taka mała, a taka raczej wielka, krzyczy do księcia: No mówże! No gadaj! Książę skonfundowany. Czy to Iwona? Czy to TA Iwona? Może to syntetyzator? I nagle podmuch wiatru, wszyscy czworo spojrzeliśmy w górę, a tam liście spadają z drzew, to znaczy nie liście, ale wyglądające na liście słowa. Gombro dostał obuchem w twarz, ja dostałam – ho ho – liściem w brzuch. Obuch odbił się od twarzy Gombrowicza, rozczłonkował się albo może raczej rozsłowił i poleciał – ob w stronę krzaków, zza których wyskoczył książę, a uch osiadł z powrotem na drzewie. Mój liść, twardy i ciężki, prawie przewrócił mnie na ziemię, a następnie sam na nią opadł. Jak wyglądał? – zapytacie. Cóż, tak jak wyglądają wypowiadane słowa. Jak powszechnie wiadomo, liście są koloru szlachetnego. I ten taki był. Dostojny niczym polska gawęda. Z ciekawości dźgnęłam go trochę patykiem, tak jak Gombro nie tak dawno dźgał moje żebra palicem. Wydawał nieme dźwięki, podobne do tych wydawanych przez Iwonę. Wiecie, jakie. No wiecie. Gdy przestałam go dźgać, wyciszał się, głośno szeleszcząc jak język, z którego pochodzi.
Zrywa się wiatr, wieje coraz solidniej, a wraz z wiatrem zrywają się niesforne słowa. Zrywają się, spadają i uderzają nas bezlitośnie. I już Gombro nie tylko obuchem uderzony, ale i marksizmem, a potem patykiem zwykłym. Nie żeby marksizm był niezwykły. Chwilę potem mnie mdłości w kość udową uderzyły, a następnie zaraz wielkością w szczękę dostałam. I tak unoszą się te słowa, lecą z wiatrem, atakują.
Tymczasem Gombro już teraz, używając rąk do odganiania się od nich, mówi do mnie rzecz niewiarygodną: Schowajmy się! Schowajmy się pod tym krzakiem, zza którego książę wyskoczył. Książę? Ach, książę, a co się z nim stało w tej burzy? Nieważne, nie ma teraz czasu na wyjaśnienia! I robi Gombro rzecz niewiarygodną: chwyta mnie za rękę, chwyta mocno i wyraźnie, pewnie i znacząco oraz ciągnie za sobą w stronę krzaków. O nie, nie myślcie sobie, ja wiem, jak to brzmi. Nie myślcie niczego, bo Gombrowicz to poważny człowiek. Nie biegniemy jednak, biec nie możemy, kuśtykamy. I co się okazuje? Pod krzakiem ZAJĘTE. Zajęte, jak to zajęte? Ano zajęte przez księcia i Iwonę, którzy tam milczą razem bezwstydnie i siedzą, siedzą tak perwersyjnie! Mało, że siedzą, patrzą jeszcze z wyrzutem, przez co wiemy, że czuli się porzuceni, bośmy przez ten wiatr i te liście zapomnieli o nich. Słowa, słowa, słowa latają z drzew, a tymczasem stoimy i nieco osłupiali, trochę niezręczni, odrobinę skonsternowani, patrzymy się na siebie i na tę parę taką marną i mizerną, taką lichą i bublowatą, i wpatrujemy się w ich oczy – pełne żalu i pretensji, żeśmy ich tak porzucili. Wtem Gombro krzyczy: Ciiiisza! Za głośno myślicie, patrzycie tak hałaśliwie, siedzicie tak donośnie, że słów nie można pozbierać! A więc to tak, on ciągle o tym obuchu, on ciągle o tych słowach. Ale jak tu szukać ob-a, jak tu biec za uch-em, gdy Iwona tak krzykliwie patrzy? Gombro chodzi więc w kółko z liściem na głowie, bo nie wie jeszcze, że mój liść osadził się na jego czaszce i włosach, chodzi w kółko i mamrocze coś do siebie, a trochę do tego liścia nieświadomego. I krzyczy co ileś kroków: cisza, cisza! Czy to już szaleństwo, czy to już obłęd, czy to już opętanie?