To tak jest, jak ci matka dzwoni nie wiadomo po raz który, a na pewno już taki, że tylko zęby same zaczynają zgrzytać bez żadnej kontroli. Że zbiegasz do tego telefonu z pierwszego, drugiego, trzeciego półpiętra, piętra czy bógjedenwie, jak ogarniasz słownie przestrzeń między jednymi schodami a drugimi, przestrzeń z kawałkiem korytarza z dwoma pokojami.
Dobiegasz do parteru, bo tam przecież chce cię zawsze sprowadzić matka, po to dzwoni, po to domowy telefon w tym miejscu sobie zażyczyła zamontować. Tam masz stać i warować, kiedy sobie zażyczy zadzwonić i sprowadzić cię na swoją scenę.
„Czego” – wyrywa się gdzieś spod ust, ale wytresowane, takie, co już w drodze do słuchawki samo pokornie przekręca się, wykrzywia i przestawia, aż w uszach zadzwoni tylko: „słucham”. Troszku zdenerwowane, zasapane bębnieniem stopami o schody, ale „słucham”. I cisza, bo przecież nikt, kto ma władzę, tak zaraz odpowiadać nie musi, możesz poczekać, musisz, choć niby walnęłaś już w ten parter, to jeszcze czas go poczuć, polizać, posmakować.
„Co robicie?”. „Nic”.
I znów cisza, bo słowa, z którymi rzeczywiście dzwoni, potrzebują odrobinę godności, skupienia jak aktor przed recytacją podniosłego wiersza. Nawet czoło pochyla, tylko do słuchawki dycha podniosłością chwili.
„Daj ojca” – pada w końcu pierwszy wers. A ty przecież znasz dalsze słowa na pamięć, ćwiczycie je już tyle czasu, tam u szczytu schodów, na trzecim, a może drugim piętrze-półpiętrze już je powtarzałaś, pomieliłaś językiem, ale znów ta trema, ach, ile to czasu jeszcze, żeby się jej oduczyć?
„Nie ma”, „A gdzie jest?”, „Nie wiem”, „Jak to nie wiesz?”.
Przebierasz w głowie kwestie, wersje, interpretacje, próbujesz przypomnieć sobie ostatnie zwrotki, których użyłaś przy ostatnim występie. Patrzysz na zegarek, bo pozwoli ci odliczyć czas, wybrać jedno: „Poszedł do babci jeszcze, dzwonił”, „Zszedł do piwnicy, coś robi chyba”, „Do sąsiada poszedł coś pożyczyć, mówił”. Mało tu miejsca na eksperymenty, na improwizację, codziennie niby ćwiczysz, uczysz się od najlepszych, ale jeszcze jesteś zbyt smarkata, ile można wiedzy złapać, kiedy mózg nieubłaganie ma tylko dziewięć lat, choć styrany, zajechany strachem jakby miał pięćdziesiąt?
„Do sklepu, powiedział, że idzie”.
I cisza. I już wiesz, że nie podołałaś, że znowu skrewiłaś, zepsułaś, nic to, zjebałaś. Mlaśnięcie z drugiej strony, dyszenie: „A po co?”. Takie niesmaczne, niezadowolone, że tylko krew, co zmrożona przez chwilę lękiem, znowu bulgocze, wrze, paruje wściekłą myślą: „A, po gówno!” Ale chyba szybciej słuchawką trzaskasz niż językiem.
I kiedy znów wspinasz się na górę, na piętro-półpiętro, drugie, a może trzecie, tylko stopy wyklaskują ci owacje, płaskie i niemrawe, takie, przy których nikt nie wstaje, nawet rodzeni ojciec i matka. A może przede wszystkim oni.