Ziemowita Aleksandriwa stwierdziła rano, że pamięta swój sen. Wiedziała, że to znak. Nie miała przy sobie sennika, ale babcia zawsze mówiła, że normalne sny się szybko zapomina. Jeśli się budzisz, jesz śniadanie i pamiętasz, znaczy, że to znak. A jak znak, to nieszczęście. Bo po co śnią się znaki, jak nie po to, by ostrzec przed nadchodzącą katastrofą?
Wiedziała, czego ostrzeżenie dotyczyło. Kładła się spać już zamieszana. Rozumiałam, że całe to zamieszanie to wynik pomieszania – najgorszego z możliwych – w policyjnych aktach. Jak doszło do pomieszania, to już osobna sprawa, ważne, że wynikiem całej sytuacji było to, że Ziemowita została umoczona w przemyt, pobicie i potrójne morderstwo.
Ciamkała śniadanie z niesmakiem. Wypiła parzącą herbatę i wydłubała końcówkę niestwardziałego jajka. Nie mogła dziś marnować czasu, czekając, aż żółtko się zetnie. Każda sekunda była na wagę złota.
Po śniadaniu pani Aleksandriwa rozpoczęła powolny, smutny, lecz konieczny proces wyplątywania się z własnego życia. Już prawie się uwolniła, jednak niechętna zmianom lewa noga została w kapciu i gwałtownie skręciła się w kostce, co wywołało upadek i falę łez.
– Niech cię diabli, Kumkwacie, niech cię diabli! – złorzeczyła, pakując podręczny bagaż. Czy powinna zabrać papier toaletowy? A chleb? Co z ulubionym kubkiem? Kto w takiej sytuacji myśli o klepsydrze? Ubrania, to najważniejsze. Czy brać dziurawe majtki? Co za pomysł?! Ale z drugiej strony, gdy mundurowi będą robić przeszukanie, to na pewno zajrzą do tej szuflady. Co pomyśli policjant, gdy zobaczy te majtki? Nie, trzeba je zabrać. To zestaw do szycia też, żeby je zacerować. Trochę suchego prowiantu, może jakąś zupę z puszki. Nóż. Nie, noża nie. Mogą złapać i przeszukać. Jednak nóż się przyda, w razie napadu albo do krojenia kiełbasy. Czy to rzeczywiście byłoby takie dziwne, że samotna kobieta poza domem zadbała o środki ostrożności? Dobra, od biedy widelcem też można się dobrze obronić. Można go wbić w oko. Boże! Czy tak właśnie myślą mordercy?!
Worek na ziemniaki pomieścił prawie wszystko (walizka byłaby zbyt podejrzana i wskazywała na chęć wyjazdu, a z workiem może sobie każdy chodzić). Jeszcze tylko teczka z dokumentami, portfel, płaszcz i ostatnie pożegnanie z ukochanym mieszkaniem.
Nie miała już czego szukać w rodzinnym mieście, więc postanowiła, że zatrudni się w cyrku i bezpiecznie opuści kraj razem z artystami. Szczęśliwie się złożyło, że Zwierzęcy Cyrk Kostka Wierzchowcowskiego niedawno przyjechał zaszokować ludność wyczynami akrobatycznymi. Los dał nieszczęsnej oskarżonej nową szansę, a kryła się ona w czerwonym namiocie ze złotymi zdobieniami.
Gdy Ziemowita dotarła na miejsce, trwały przygotowania do generalnej próby. Bez lęku przeszła za tasiemkę z napisem: „Wstęp tylko dla cyrkowców” i podeszła do pierwszego napotkanego człowieka. Był trochę wyłysiały i podskubywał sianko, ale w gruncie rzeczy wyglądał na zadbanego i szczęśliwego nawet. Można by tak przypuszczać.
– Przepraszam, czy nie potrzebują państwo kogoś do pracy? Bo chciałabym, by mnie przyjęto na byle jakie stanowisko.
Jej historia raczej nie zrobiła na nim wrażenia, bo wzruszył ramionami i dalej żuł sianko.
– Musi panienka porozmawiać z żoną konia Aleksieja. Albo z samym Aleksiejem – poradził. – Z tym że on nie zajmuje się byle jakimi stanowiskami, ale może zrobi wyjątek, jeżeli go dobrze zakręcić.
– Rozmawiać z koniem? – Ziemowita przez chwilę pomyślała, że mężczyzna próbuje ją zbyć. – Ja mówię poważnie, proszę mnie nie zbywać. Nie jestem z Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami ani z żadnej innej kontroli. Naprawdę mi zależy, by dołączyć do trupy.
“Przez trupy” – pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno.
– Szeeefieee! – krzyknął łysy cyrkowiec. – Przyszła jakaś nawiedzona inspektorka z Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami i coś gada o trupie. Ja się boję!
– Proszę pani, co pani tu w ogóle robi? Czytać pani nie umie?! – Biały koń z czarnymi łatami podszedł stanowczym krokiem i powąchał teczkę, którą Aleksandriwa ściskała w ręku. – O, proszę. Nowa w drużynie?
– Tak! Chciałabym się tu zatrudnić i jechać z wami w trasę po świecie. Mam doświadczenie ze zwierzętami, wychowywałam się na farmie.
Nastała niezręczna cisza.
– Co pani, zgłupiała? To nie jest cyrk ze zwierzętami. To cyrk zwierzęcy – podkreślił koń dumnie. – Ale spokojnie, traktujemy naszych braci większych z godnością. Tak, jakby byli nam równi – wyjaśnił uprzejmym tonem. – Jestem zdania, że człowiek to taki sam pracownik cyrku jak zwierzę, a rozumienie abstrakcyjnych symboli i świadomość przemijalności nie czyni was ani trochę gorszymi od nas. Ani trochę! Od lat siedemdziesiątych nikt nikogo nie zjadł! Spełniamy wszystkie standardy, jesteśmy wegańscy i przestrzegamy praw zwierząt.
– I praw człowieka – dodał łysy cyrkowiec i kichnął.
– No, w każdym razie tych najważniejszych. Bo niektóre to kompletne głupoty. Niech pani zobaczy tam – wskazał łbem na coś, co wyglądało jak przenośne cele więzienne. –Trzymamy naszych ludzi w specjalnych, podgrzewanych legowiskach dla inteligentnych małp. Bo to jak zwierzę traktuje człowieka, to świadczy o nim. W środku każdej jest stary czajnik, talerzyk, kalosze, grzechotka i inne takie. Chcemy jak najwierniej odwzorować środowisko naturalne. To procentuje na występach. Pierwsze owacje dostanie, to zobaczy sama. To co? Dalej chce?
Aleksandriwa, blednąc z niechęci, pokiwała głową na boki i wlazła do pustej klatki, starając się myśleć o tych owacjach, a nie o tym, że będzie musiała większość czasu spędzać w kucki, bo nie da nawet rady rozprostować nóg. Ale owacje dostać…
– Zostaję!
– Doskonale! Andrzeju, osiodłaj panią i naucz chodzić stępem. Po występie będziecie oprowadzać dzieci dookoła namiotu.