– Łiiiiiii!!! Łiiiiiihihiiiiii!
Znad korony drzewa dochodziły radosne piski. Uporczywie wpatrywałam się w zieloną gęstwę, ale tylko łzawiły mi oczy. Słońce tego dnia było wyjątkowo aktywne i uporczywie dźgało mnie w powieki, najwyraźniej testując moją cierpliwość i utrudniając dostrzeżenie czegokolwiek.
– Ziuuuum! – w okolicy prawego ucha poczułam drganie powietrza, ale promienie słoneczne znów celnie dosięgły mój wzrok spomiędzy liści.
Zrezygnowana zaczęłam grzebać w kieszeni w poszukiwaniu suszonych ziaren kukurydzy.
Odkąd babcia wpadła na pomysł z prezentem pod choinkę dla Rdzawej Chomifurii, to był jedyny sposób, aby ją przywabić.
„Swoją drogą, co za pomysł, żeby dawać chomikowi paralotnię” – pomyślałam po raz nie wiadomo który.
Westchnęłam i rzuciłam przed siebie kilka ziaren. Wpadły pomiędzy źdźbła niewysokiej trawy. Wiedziałam, że je znajdzie. Do tej pory zawsze znajdowała. Wystarczył wtedy jeden szybki ruch ręki i wracała do klatki.
Zagwizdałam. Para staruszków przechodząca w pobliżu odwróciła głowy, spodziewając się psa. Odpowiedział mi jedynie podmuch wiatru, który przyniósł oddalające się „łiiiii”.
Kukurydza bezczynnie złociła się w trawie. Słońce obniżyło się na niebie i wybrało inny obiekt do oślepiania. Jeśli zrobiło to złośliwie, miało pecha – ławka i kosz na śmieci pozostały całkowicie obojętne na tę uszczypliwość.
Błądziłam wzrokiem w oczekiwaniu, nie wiedząc, gdzie jej wypatrywać.
– Ziuuuum! – znów zadrgało powietrze, tym razem tuż przy moim lewym uchu.
Chwilę później zobaczyłam Rdzawą Chomifurię szybującą w kierunku krzaków ligustru po drugiej stronie ścieżki.
Zrozumiałam, że już nie wróci. Dotarło do mnie, o co chodziło babci z tym prezentem. Wyciągnęłam z kieszeni pozostałe ziarna i metodycznie porozkładałam w trawie.
Na wszelki wypadek.