W ramach rutynowego nabywania ogłady musiałem stawiać się w Teatrze Wielkim przez jeden tak zwany „sezon” bardzo często, a potem jeszcze przez drugi tak, żeby mnie „widziano”, ale już bez początkowej nadgorliwości debiutanta. Wbijałem się zatem we frak, różne marynarki lniane i zwykłe, jakieś przypinki w klapie, w kształcie maleńkiego ananasa albo olbrzymiego żuka. Różne zwężane spodnie, prążkowane skarpetki, paleta dyskretnych dodatków.
W teatrze jak to w teatrze, przychodziło się o losowej porze wieczornej, wchodziło się do swojej loży, wypijało kieliszek wina. Po kilku łykach ruszałem na rajd tradycyjny, loża za lożą. Najczęściej w tych pierwszych kilku minutach z własnego balkoniku łapałem czyjś okular lornetki przez moją, uśmieszek, skinięcie głową; od bardziej wyrobionych mimicznie nawet skinienie dłonią pseudo-staroświeckie. Od tej osoby się zaczynało sztafetę.
W kuluarach widziało się już innych pierwszych wędrowców. Na początku bywa niezręcznie, mijanie się ze zmieszaną miną; wiadomo, że pierwsi wyskakują z bloków startowych debiutanci albo hiperenergetyczni sangwinicy, którzy już naprawdę nie mogą się doczekać, serdeczne samograje, w biegu aż rozrzucający skrzące płatki własnego zapotrzebowania na towarzystwo. A ponieważ ci drudzy to już osoby z pozycją – wszyscy poza debiutantami mają już ułożoną pozycję – to wiadomo raczej było, że ten, który cię mija, wie, że ty to, a i ty raczej wiesz, z jakiego typu on to akurat. Ale nawet to przelotne zażenowanie było z deczka konwencjonalne, dziwny, mdlący refluks mieszanki konwencji i autentycznego zawstydzenia, ostatniego autentycznego uczucia, przepraszam za uderzanie w ten poważny ton. Tak więc niby trochę wstyd, że się pędzi pierwszym, ale w sumie nie wstyd, bo to należy do twoich obowiązków i każdy mniej więcej rozumie, że je wykonujesz.
Przy drugim odcinku, do trzeciej loży, a na pewno przy kolejnych, robi się zupełnie tłoczno i raźnie w korytarzach – odwiedzeni też już wychodzą zaraz po odwiedzających, rozchodzą się w różnych kierunkach, w górę i w dół. Wynurzają się z dziurek okolonych wzdętymi balustradami balkoników, zaszczepiają jedni drugim komentarz albo plotkę, kierują uwagę tam czy owam i potem suną te opiłki wzdłuż linii magnetycznych, robi się cała siatka i pajęczynka ich przecinających się dróg. Kto od kogo, do kogo, a tamten gdzie następnie i tak dalej. Wielokrotnie umilałem sobie czas, fantazjując o widzianej z góry siatce, narysowanej mapie tych ścieżek; kolorami, żeby móc śledzić i gubić te nitki. Najprościej, jakby jeden kolor to jedna osoba, ale co, jakby zrobić to trochę bardziej wyrafinowanie: jeden kolor to jedna plotka czy informacja i narysować, jak wędruje? Albo jedna emocja czy wrażenie? W moim sezonie przez parę wieczorów coś takiego dałoby się zarysować szczególnie wyraziście.
Nie miałem w zanadrzu nic szczególnego, wybierając się do pierwszej odwiedzanej loży. Nie szkodzi, zawsze można było potoczyć dyskurs o dupie Maryni. Minąłem parę sunącą pospiesznie, jak gdyby ze zdenerwowaniem; jedno drugiemu streszczało gorączkowo, z całą powagą mówiło: „Dziś będą zwracać szczególną uwagę na tego fujetownego, słyszałam to jeszcze przed spektaklem, akurat przechodząc obok Pani P.”. Podchwyciłem; to bywały najlepsze znaleziska, takie przechwycone w locie czyjeś wiórki, wymagały jednak szczególnego wyczucia i umiejętności. Stanowiły o parę miligramów mniej niż prawdziwa informacja czy plotka; rzucając to bez sensu, nie dobierając czy nie zgadując kontekstu, bez zręczności, można się było tylko ośmieszyć. Ale dobrze zagrane stawały się asem: oto jako pierwszy podrzuciłeś strzępek plotki, stałeś się stworzycielem szkieletu, do którego inni jedynie doklejają kolejne kawałki ciała!
Wracam na salę, witam się grzecznie, ale jednym okiem i połową twarzy strzelam wszędzie dookoła: gdzie może być ten „fujetowny”, o kogo mogłoby chodzić? Bezcenne ułamki sekund upływają i nic, znikąd podpowiedzi. Dama zagaduje o czymś innym, za późno! Nie zagram tą kartą, chociaż zdawało mi się, że takim złotem mi zalśniła z awersu. Robimy pogawędki, wystawiam nóżkę i bucika, chichoty i uroki. Ale kącik mojego oka wychwycił – tak, widzę, kilka lornetek i opuszek palców obraca się nader często w jedną konkretną stronę! Kręcą się jak małe peryskopki albo jak główki kiełków roślin w kierunku słońca na szybko przewijanym filmie. Wiem, że dama też to wie, też to widzi, elektryzujący impuls zaczyna przebiegać wszystkim po grzbietach – ale nic! Ani ja nic nie wiem, ani ona, albo ona wie, ale mi nie udzieli, pewnie właśnie tak. Rzeczywiście, niekoniecznie mogła mnie uznać za zasługującego, skoro sam nie wykazałem refleksu, nie zagaiłem tematu… Cholera, szkoda, że nie rzuci mi nawet ogryzka! No nic, może w następnej loży. Że też w kuluarach nie ma okien ze szkła weneckiego, żeby po drodze na kolejną stację nie tracić bieżących wydarzeń z oczu, a wręcz nadrobić wzrokowo informacje. Jeśli się akurat tego typu posady dorobię, jakiejś okołokulturalnej, to chyba takie innowacje wprowadzę. Ludzie się ironicznie uśmiechną pod nosem, ale w duchu będą mi wdzięczni.
Mijam kolejnych, wyczuwam podskórne, ale jeszcze porządnie maskowane podniecenie. Ale nikt nic, gdzieś tylko szeptem odbiło się znowu „ten fujetowny”. Żebym do jasnej cholery mógł wiedzieć, co to znaczy!
Wchodzę do kolejnych łaskawych znajomków; liczę na więcej szczęścia, bo w tej loży siedzi serdeczny sangwinik. Ale choć okazuje mi dużo uczucia, to plotkarz z niego niewielki, trzyma język za zębami, nic cennego nie uroni. Ekstrawertyczność charakteru pozwala mu jedynie zupełnie jawnie zerkać i wodzić wzrokiem, i łowić uchem z najbliższych balkonów i rzędów „patrzcie!”, „fujetowny!”, żeby wiedzieć, gdzie podążać wzrokiem.
– Wyczuwam wyjątkowe ożywienie – zaryzykowałem w końcu z przekąsem.
– Tak, tak – jeszcze bardziej ironicznie uśmiecha się do mnie dżentelmen. Ja znacząco ruszam brwiami, niby to rzucam spojrzenie tam, gdzie wszyscy i na szczęście, na szczęście, dama towarzysząca nie wytrzymuje już i szepce:
– Widział pan dziś wieczór tego fujetownego, prawda? – wywraca oczami ekstatycznie, pan przelotnie karci ją pobłażliwym spojrzeniem, ale teraz już oboje bez skrępowania wychylają się z lornetkami na ostentacyjne półtora sekundy, przesuwając spojrzenia po jakiejś konkretnej ścieżce. Ja zza ich pleców udaję, że robię to samo, ale za diabła nie wiem, na co patrzę.
– Niesamowite – komentuję uniwersalnie najbardziej wieloznacznym tonem. Dama tylko chichocze, pan szczerzy się i knykciem palca wskazującego stuka mnie w bok kolana. Nic nie wiem zupełnie, bardzo grząska sytuacja, ale co za ulga, nie jestem już całkiem wykluczony z tematu. Mam prawo drążyć temat gdzie indziej, o, zwłaszcza, że Pani Z. zauważyła mnie, jak małpowałem wodzenie wzrokiem moich obecnych towarzyszy. Gestem głowy dałem całej trójce do zrozumienia, że zmierzam teraz do Pani Z. i ruszyłem w drogę.
Do końca wieczoru o fujetownym huczało już w całym teatrze. Byłem zrozpaczony – udawałem, że jestem częścią całej grandy, ale jak długo można nadrabiać miną? Znikąd pomocy, musiałem temat rozpracować sam, ale cały wieczór nic! Jeszcze nigdy nie zajęło mi tak długo łapanie sensu plotki, nawet w połowie nie tak gorącej i głośnej, jak ta. Wypatrywałem, czasami prawie tracąc pozory, podążałem za cudzymi reakcjami jak pies myśliwski i jak on po zbyt długim tropieniu, pod koniec czułem już całkowite wyczerpanie. Wyobrażałem sobie, że wychodząc po ostatnim akcie, padam na czerwony dywan, rozwijam język na tkaninę i dyszę, i sapię, łyskając tylko białkami oczu. Ale nie, szedłem jak każdy inny, triumfalny, porozumiewawczy, z dyskretnymi ukłonami na boki – „fujetowny, co?”, „widziałeś, prawda?”.
Przez kolejne dni było tylko gorzej. To niestety nie była atrakcja jednego wieczoru; wypatrywanie fujetownego zapewniło rozrywkę widzom teatru przez ponad tydzień. Po trzech dniach całkowitej nieświadomości, w czym biorę udział, dostawałem już paranoi. Dochodziłem do wniosku, że ja muszę być fujetownym; to moja osoba dostarcza uciechy dziesiątkom tych gnojków, za mną wodzą wzrokiem i wszyscy doskonale to ukrywają; odgrywają wielką inscenizację na cześć głównego błazna tego sezonu. Wieczorem w domu gapiłem się w lustro, źrenice prawie wyskakiwały mi z obręczy tęczówek i wydawało mi się, że moje oczy okrągleją i nabierają czarno-czerwonych obwódek. Potem, rzecz naprawdę nieostrożna, musiałem nawet w teatrze wybiegać do toalety, odprawiać te hipnotyczne seanse przed zwierciadłem; czułem, jak pory na czole wyciskają z siebie zimno-tłuste kropelki, kolana wpadały w delikatne drżenie, policzki obwisały nieznacznie. Gapiłem się na to swoje deformujące się oblicze i dyscyplinowałem: weź się w garść! do pionu! Rozkazami nadawałem sobie ponownie człekokształtną formę i ruszałem na dalsze peregrynacje. Ale co, jeśli to była nagonka, a ja udawałem, że też mogę brać udział w szczuciu – na samego siebie? Co za niewiarygodny koszmar.
Cała historia nie skończyła się tak od razu, ale o wiele szybciej, niż się rozkręciła – chyba wystarczyło na to jednego aktu. Jeszcze paru zapóźnionych robaczkowało palcami wskazującymi, ktoś tam jeszcze z kimś synchronizował lornetkę, ale te wszystkie gesty owionął nagle jakiś chłód i obojętność; dwa obojętne uśmiechy, wyrozumiałe kiwnięcia: „no tak, ty się tym przecież interesujesz”. Tu akurat zaadaptowałem się błyskawicznie. Pierwszy byłem do odpuszczenia tematu, tylko dostrzegłem najlżejszy zwiastun znudzenia. Bezbłędnie wyłowiłem, że to koniec i uciąłem swoje nadrabianie jak tasakiem. Kamień spadł mi z serca, ale niepokój pozostał; jeszcze chwilę sztywno poobserwowałem – rzeczywiście, znikło! Temperatura obniżała się w oczach. Dwie-trzy zmiany lóż i temat prawie jakby nigdy nie istniał.
Ale nigdy się nie dowiedziałem, co to było. Nigdy. Nikt do tego nie wrócił nawet w sentymentalnych wspomnieniach, nawet po pijaku. Chyba jestem jedyną osobą, która do tej pory jeszcze w ogóle o tym czasami myśli.