Madame Lukrecja wygładziła rękawy lilowej, gustownej podomki obszyte koronką drugiej świeżości. Poprawiła poduszki na pluszowej kanapce typu wersalskiego. Czołówka telenoweli już się zaczęła.
„Ciekawe, co też Don Alejandro zrobi, gdy dowie się, że Don Diego jest jego synem” – pomyślała Madame, sadowiąc się wygodnie. Jej oczom ukazał się właśnie człowiek, którego reakcji na niespodziewane wieści tak bardzo oczekiwała. Kwadratowa twarz Don Alejandra, zdobna w siwiejące, lekko podkręcone wąsiki ukazała się na ekranie. „Bardzo przystojny mężczyzna. Takich już dziś się nie uświadczy” – westchnęła Lukrecja, niepomna, że aktor, odgrywający rolę nieświadomego ojca, jest sporo młodszy od niej samej. Na eleganckie ukwiecone patio hacjendy wkroczył Don Diego. „Teraz będzie najlepsze” – powiedziała sama do siebie Madame. Młody bohater już sposobił się do monologu (którego końca można było spodziewać się najwcześniej w kolejnym odcinku). W tym właśnie momencie rozległ się ostry, świdrujący dźwięk telefonu. Lukrecja prychnęła z irytacją i podniosła się z kanapki wersalskiej, by następnie podreptać do aparatu. Całe przedsięwzięcie okupione było niemałym wysiłkiem. Nie spuszczając z oka panicza Diega, podniosła słuchawkę.
– Dzień dobry, czy zastałem może pana Maf’aja?
– Jakiego mintaja? – zapytała ze zdziwieniem Madame. „Patrzcie go, żarty sobie robi, pajac jeden” – dodała w myślach.
– Maf’- aja – przesylabizował głos w słuchawce. – Mówi Wincenty.
– Nie znam żadnego Wincentego – odparła Lukrecja, próbując złowić choćby urywki wypowiedzi Diega.
– To nic nie szkodzi. A Maf’aja może pani zna? – dzwoniący nie dawał za wygraną.
– Przeklęty Wincenty – mruknęła pod nosem rozdrażniona Madame.
– Nie dosłyszałem – Wincenty nie należał do ludzi, którzy łatwo się zniechęcali.
– Ech, jaki pan uparty. Zupełnie jak Don Alejandro w kwestii swojego domniemanego ojcostwa.
– Jakiego ojcostwa? – tym razem głos Wincentego lekko zadrżał.
„Ha, tu cię mam” – ucieszyła się myślach Lukrecja.
– Ja dzwonię w sprawie Maf’aja.
– No niech panu będzie. Znałam kiedyś jednego takiego. Bardzo rzadkie imię, nie sądzi pan?
– Owszem, droga pani – zgodził się Wincenty. Lukrecja nie mogła wiedzieć, że myśl o domniemanym ojcostwie na długo zakłóci równowagę psychiczną jej rozmówcy.
– Ten Mafaj był uzdolnionym lowiarzem, kształconym za granicą. Bardzo rzadka profesja, wie pan?
– Nie inaczej, bardzo rzadka – przytaknął Wincenty, który w życiu nie słyszał o podobnej profesji.
– Ach, co to były za czasy. Błękitno-żółty namiot w ciepłym świetle gazowych latarni. I ten zapach… – rozmarzyła się Madame, zapominając na chwilę o wydarzeniach w hacjendzie. – Unikalna woń areny mieszała się ze słodkawym aromatem karmelizowanych orzeszków.
– To faktycznie musiał być niezapomniany zapach – zgodził się uprzejmie Wincenty.
– Oj, tak, tego się nie zapomina. Podobnie jak kolejek do kasy oraz podekscytowanych szeptów i błyszczących oczu rozgorączkowanej publiczności. Powietrze aż iskrzyło. I wtedy na popisowy numer wchodził Mafaj, najbardziej utalentowany lowiarz w naszym cyrku. Zawsze dostawał owacje na stojąco – Lukrecja uśmiechnęła się do siebie, wspominając, jak zza kotary ukradkiem przyglądała się co wieczór niezwykłemu występowi Mafaja. Z emocji pociła się nawet w skąpym kostiumie woltyżerki.
– Przepraszam, że przerywam, ale czym dokładnie zajmuje się lowiarz?
– Jak to czym? Lwami – odparła ze zniecierpliwieniem Lukrecja. – Przecież to oczywiste.
– Tak? – bąknął bez przekonania Wincenty, nie dostrzegając oczywistości. – Jeżeli już, to powinien być lwiarz, droga pani.
– Co mnie pan będziesz ortografii uczył? Ja jestem urodzona cyrkówka, całe życie na arenie, a pan mi będziesz mówił, jak się co i kto nazywa? – żachnęła się Lukrecja. – Lowiarz się mówi i tyle. Spróbuj pan sobie tego lwiarza parę razy szybko wymówić. Jak ci się język splącze, to zrozumiesz w czym rzecz.
Wincenty nie zrozumiał, bo nie wymówił. Lukrecja, zupełnie wymazawszy z pamięci trudną relację Diega i Alejandra, wznowiła opowieść. – Mafaj to był wspaniały lowiarz. Bestie tylko grzywami potrząsały i tańczyły, jak im zagrał. Czasem poszczerzyły kły, ale to wszystko. Żadnego kroku nie zmyliły. I walca umiały, i cha-chę, i tango. Kiedy byliśmy na występach u króla Hiszpanii, to nawet wykonały flamenco. Niesamowite, mówię panu. Wprost niewiarygodne.
– Rzeczywiście, niewiary godne – przytaknął Wincenty.
– Wszyscy mu zazdrościli, bo nigdy nie dostali takich oklasków. Szczególnie ubodło to niedźwiednika, bo on swoich ursusów nijak tańca nie potrafił nauczyć. No, może najwyżej chodzonego, ale to niespecjalnie widowiskowe. Jak już go żółć dobrze zalała, to zaczaił się na nieszczęsnego lowiarza, nogę mu podstawił i biedny nasz Mafaj rymnął prosto do korytka, które już było przyszykowane na kolejny numer, „Etiudę świniopasa”.
Wincenty milczał.
– Po tym okropnym wypadku nikt już Mafaja lowiarzem nie tytułował. Koryciarzem go przezwano i tak się to przyjęło, że nawet nasz konferansjer Monsieur Charcuter, gdy zapowiadał występ, to mówił: „Przed państwem nasz niezrównany koryciarz-lowiarz”.
Mafaj był zawsze równie bezbłędny, jak przed incydentem. Nauczył lwy polki i kazaczoka. Nadal zbierał gromkie brawa, ale zawsze siedzące. Nawet gdy zatańczyły turniejowy zestaw tańców standardowych, to nie wstał nikt.
– Bardzo przykre – zasmucił się Wincenty.
– Bardzo, prawda? – Lukrecja była mile zaskoczona empatią swojego rozmówcy. – To był początek upadku Mafaja. Potem przezywano go jeszcze kuweciarzem, zupełnie nie wiadomo, dlaczego. I to już zupełnie biedaka wykończyło. Odszedł z cyrku i założył zakład tapicerski. To on mi obił moją kanapkę wersalską welwetem „pudrowy róż”. Wyjątkowo ładny mebel.
Wincenty, który chciał dodzwonić się do pana Maf’aja, nowego ambasadora, rozłączył się. Don Diego i Don Alejandro padli sobie w objęcia. Madame Lukrecja otarła oczy koronką drugiej świeżości. Mafaj-lowiarz skłonił się nisko przed swą nową publicznością. Lwie szkielety, postukując kośćmi, wirowały w takt walca wiedeńskiego. To właśnie w teatrze cieni po raz pierwszy od dawna otrzymał najprawdziwsze wstające owacje.