Silent disco pod Pałacem Kultury wcale nie było po cichu. W uszach leciało wszystko, na różne słuchawki, od disco lat 90. do hip-hopu i każdy wyginał się w swoim rytmie i nucił swoje melodie.
Jakby to zwizualizować, byłaby to chmura przypadkowo porozrzucanych wyrazów, unosząca się nad głowami koślawo wyginających się ludzi w czapkach i bez.
Losowe słowa zbijały się w dźwięki ugrdulone, nieczyste i w złej tonacji.
Po drugiej stronie Alej brzmiało to jak dudnienie podeszwami o beton połączone z pohukiwaniem.
Za chwilę rozpocznie się spektakl, co było czuć w płucach nieprzyjemnie.
Noc. Plac Defilad i Pałac Kultury tonący w fioletach. Jak jego bloki na osiedlu, tylko piękniej, bo malowane światłem.
Pałac Kultury jest w części z wapienia i on pod tymi wapiennymi kolumnami stoi w czapce i zwraca uwagę.
On.
– Dla mnie nie ma twarzy. Jest awatarem z Instagrama. Wypatruję go w tłumie, ale go nie widać.
Rozłożył na betonie swój karton, postawił obok przenośny głośnik. Naciągnął czapkę bardziej na uszy i rozgrzewa nadgarstki.
Przygląda się ludziom i nie uśmiecha. Skupiony i poważny.
Jakby stąd. Dopasowany.
Bo przecież tam, skąd przyjechał, było podobnie.
Spośród wszystkich blokowisk z całej wschodniej Europy to jego miało najwięcej betonu i miętowej zieleni w połączeniu z fioletem.
Na fasadzie wymalowane pasmo gór. Najwyższy szczyt był wycelowany w okno małego pokoju mieszkania numer 654 z klatki 6.
Tu się urodził, tu żył, tu miał pokój i czasem sterczał w oknie godzinami, a z dołu wyglądało, jakby zdobył szczyt. Co najmniej Śnieżkę.
– Miał oczy niebieskie tak bardzo, jak blok numer 7, RAL 5010, niebieski Chagall – mówiła po latach jego mama, wpatrując się w album ze zdjęciami z dzieciństwa.
– Dzięki.
Przyszedł na świat z oknem na plac zabaw.
Dwie huśtawki, metalowe barierki malowane na czerwony i żółty, piaskownica i równoważnia, na której odbywały się zawody, kto kogo szybciej zepchnie.
Przegrywał.
Nie umiał złapać równowagi i kiedy kolejny raz upadł na beton, coś się w nim odblokowało.
Obiecał sobie, że wyjedzie stamtąd, jak tylko skończy 18 lat.
Wyjechał, gdy miał 24.
Przegapiał wszystkie okazje i piękne zachody słońca.
Zachwycające widoki tylko przez ekran smartfona i nigdy na wprost.
Seriale bez katharsis.
Następny odcinek bez pauzy.
Potem grał non stop i nie zdążył skończyć.
I wreszcie dość. Tak sobie powiedział.
Dosyć.
I jest teraz w nocy tuż przed pokazem. Pod Teatrem Dramatycznym zaraz rozpocznie dramat w trzech aktach. Patrzy na niego niewiele oczu tych, którzy jeszcze nie wbili się w trans, i słychać szemranie.
Coś tam chrząknął. Zająknął się, że cześć, dobry wieczór. Muzykę włączył rytmiczną. W bluzie i dresach nie wyglądał za dobrze. Za duże były na niego, a nie oversize.
Nogą do rytmu zaczął.
I ruszył.
Indian step, biodra do tyłu i do przodu. Za każdym razem tak samo. Bounce. Tak jak podpatrzył od kolegów, co to na lekcje chodzili. Ręce i nogi w rytm muzyki, kilka razy, żeby dobrze wejść w bit. Celnie i dokładnie. Aż poczuł, że płynie. I wtedy naskok i jedziemy. Na kolana i do góry. Aż wreszcie parter i six step, four step, baby love. I siebie w tym znalazł bezbłędnie.
A ludzi wokół niego coraz więcej, choć nadal mało. A on się obraca na plecach, głowie, wybija się z łokci, wije jak wąż, podskakuje na jednej ręce bez podparcia.
Kilka osób zdjęło słuchawki z uszu i teraz słucha.
Ktoś wyjął telefon i kręci.
Ktoś nawet klasnął do rytmu, ale szybko przestał, bo się na niego popatrzyli.
Ktoś tam mu rzucił dwa złote pod głośnik, bo kapelusza nie wystawił.
Za nimi ludzie tańczący, w swoich światach pozamykani. W tle wapienne tralki, attyki i sterczyny Pałacu podświetlane na różne kolory. Pomiędzy on, skoncentrowany na swoich ruchach. Jego muzyka dość głośno. Ci tańczący po cichu teraz jeszcze bardziej nie do rytmu niż wcześniej. Wokół niego niewielkie półkole osób. Ciepły wieczór, choć koniec lata blisko. Na dłoniach robią mu się odciski i pęcherze, ale nie przestaje. Utwór kończy się jednostajnym bębnieniem. On jeszcze parę ruchów wykonuje, już odpuszcza powoli i zwalnia.
Kiedyś mu powiedzieli, że jest łatwy w obróbce, że dobrze się w nim rzeźbi, taki plastyczny, jak te wszystkie płaskorzeźby i detale. Dużo można z niego wycisnąć, tylko ktoś go musi dobrze nakierować, bo może się szybko odkształcić.
Zdjął czapkę, zakurzoną na czubku, skłonił się, zabrał karton, głośnik. I poszedł.
A wapienne kolumny za nim teraz podświetlone na złoto, jakby zbladły od nadmiaru spojrzeń i relacji.
– Niezły breakdance – rzucili.
I chwilę później rozeszli się i wtopili w tłum.