Na gorzkiej, pulsującej scenie ujrzeliśmy Stado Marzeń. Było to grono dzieci – Juliarz, Konoprel, Samirel, Sagwanka, Muszcza, Figatrip, Sanego, Szczapi-Mun, Azatrwa, Chnap, Pyskitaweru.
Wszystkie miały na sobie rajtuzy koloru brązowego i ich zadaniem byłoprzedstawić humorystyczną historię miasta Wandali od roku 2009. Szczerze mówiąc, nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Dzieci były zanadto zaangażowane i całościowo wytatuowane. Miały też niestandardowe miny – buńczuczne, spapierowate i dużo-mazowate. Były to nowe wyrazy twarzy, całkiem nieodczytane.
Pani pedagog Muczarka wszczepiła je dzieciom strzykawką familijną, którą rada rodziców postanowiła zakupić ze wspólnego budżetu w razie “przyszłości” i “nowych eksperymentów pedagogicznych”, co współgrało z ich całkowitym zawierzeniem intencjom współczesnej szkoły i jej celom. Twarze dzieci miały pokazać nowe oblicze wandalowatych obywateli. Wszystko miało śmieszyć i rozładować napięcia społeczne.
Wielu profesorów kłóciło się przed spektaklem Stada Marzeń, czy brąz ich rajstop nie jest tutaj symbolicznym odniesieniem do płotu, który można zobaczyć przy miejskiej futerałowni. Tam od niedawna obijano polarem wielkie gniazda dla skrzypliwych sokołów, które przylatywały na odpoczynek. Były to gatunki zwierząt przyszłościowych – skrzyżowania sokołów szarańczowatych z altówkami. Miasto Wandali szczyciło się tym, że to właśnie tutaj osadzały się ptaszyska tak rzadkie, pod ochroną nie tylko przyrodniczą, ale też muzyczną. Sokoły musiały mieć więc najlepszego rodzaju futerały wokół gniazd, by ich skrzypliwe struny nie rozstroiły się zbyt szybko.
Stado Marzeń zaczęło spektakl. Dzieci były tak wspaniale nadęte, tak brzydko mówiące i tak swojskie, że sala zawrzała. Matki wandalskie zaczęły komentować głośno, że to “nudne”, “znane”, “oklepane” i “kluski”. Ojcowie rzucali cygarami i palili kłęby dymu, pokazywali nawet fuckersy. Babcie i ciotki, a nawet kilku wujów krzyczało w szale: “Z czym do ludzi! Chcieliśmy czegoś zakłamanie grzecznego!”. Pod wpływem wrzasków, a nawet rozpalonego ogniska, do środka wtargnęły sokoły szarańczowate z altówkami na plecach i zaczęły skrzypleć – a były to takie piski, że Stado Marzeń uciekło.
Jedna drobna paniusia, zachwycona piskami, chaosem i wrzawą, podniosła się wolno z siedzenia i zaczęła klaskać, krzyczeć z zachwytu. Gwozdek wystający z siedzenia rozpruł jej siatkowane spodnie, aż jej tyłek wyszedł na zewnątrz, a jeden z sokołów nie wytrzymał i wgryzł się mocno w jej pośladek. Usiadła paniusia w zachwycie, ból był tradycją jej rodziny, więc docisnęła sokoła do siedzenia, aż wbił się w jej skórę mocno, przysadziście. Owacje prezentowała dalej, niewstająco.