Lustra, jakie są, każdy widzi – wszak ich główną rolą jest bycie podziwianym, ocenianym, sprawdzanym też dość często. I kiedy tak dopadłam tej niesamowicie równej tafli lustra (chociaż to podobno niemożliwe, by lustro było stuprocentowo gładkie – nie wierzymy jednak na słowo), ogarnęło mnie uczucie wręcz niemożliwe!
Tak oto to okrągłe, z zewnątrz drewniane, wewnątrz lustrzane, stało się spełnieniem marzeń. Tych ostatecznie najświeższych (zupełnie niedawno wyobraziłam sobie różową ścianę, która potem stała się jednak koloru kawy z mlekiem wypitej w słoneczne popołudnie na werandzie z kolumnami), ale tych też takich dziecięcych lekko, gdzie księżniczkowo – bo w głównej roli lusterko w kolorze fioletowym – ozdobione na rączce. I tak sobie trwać można było w nieskończoność, wyobrażając i przerabiając setki tysięcy lustrzanych wzorów – bawiłam się wręcz wybornie, odkładając i przekładając kwadraty, koła i prostokąty (ja już tam wiem, co nucisz sobie pod nosem).
I pragnienie posiadania lustra naturalnie wiązało się z chęcią zdobycia przestrzeni tak idealnej, gdzie spędza się dostateczną ilość czasu, zupełnie nie sugerując się cyfrą stopni w górę (analogicznie stopni w dół), gdzie właśnie lustro rzeczone mogłoby sobie przycupnąć, a ja, tarzając się po dywanie, bym je po prostu podziwiała. Je, nie siebie.
I to drewienko jaśniutkie, i te kształty obłe. Cudo!
Chciałabym to jakoś nazwać. Ochrzcić to uczucie pragnienia i przywiązania do rzeczy materialnej i niematerialnej zarazem! Tak jakby w języku polskim nie istniało słowo, będące w stanie idealnie odzwierciedlić to uczucie. Zresztą w żadnym innym języku też nie. Starannie wertowaliśmy tony słowników w poszukiwaniu tego jedynego. Zgodnie uznaliśmy, że degrengolada brzmi najlepiej, ale nijak się ma do sytuacji.
Kwestią pozostałą jest sprawa odpowiedniego oświetlenia, może lampa w kształcie słońca i księżyca od strony południowej (najlepszej ponoć). Muszę przyznać, że zakochałam się w pięknym wiszącym cyrku, gdzie w środku znajduje się milion tych wspomnianych luster krzywych (motyw ten niezmienny: nawet w pociągach, gdzie ich wydanie jest najlepsze, jako nieskończona seria odbić, wtedy kocham je najbardziej). Przysięgam, istnieje taka lampa! Cóż tam musi się w środku dziać – istny bal z sodą oczyszczoną na przodzie, a ta jest tajemnicą szczęścia. Widziałam też między wierszami skrzydełka i udka kurczęce wydziergane na szydełku, zajadaliśmy się niby przysmakami, popijając wodą z miodem i cytryną.
Słońce zachodziło, zachodziła też okazja do ponownego zaznajomienia się z kontaktami, których wydawałoby się jest za mało, ale po cóż więcej?