Twarz pierwsza.
Jest pociągła i długa.
Oczy ma wielkie, ale wąskie.
Takiej siebie jeszcze nie oglądałam.
Nie starczy mi odwagi, żeby spojrzeć głębiej.
Nos nie za długi.
Przekręcam głowę, żeby zobaczyć z profilu.
Nie, jednak za długi, z garbem i gruby.
Do zmiany.
Przed drugim lustrem.
Cała jestem za wąska i za długa.
Wzrostu nie zmienię. Może zgarbić plecy? Albo sweter założyć o dwa rozmiary większy i puchaty, żeby się poczuć mniejszą? Mniej miejsca zajmować?
W lato gorzej. W lato się nie dopasuję.
Zmieniam nazwy, bo może w którejś mi będzie wygodniej. Może z którąś poczuję się jak w domu.
Dopasowuję do siebie słowa, ale wszystkie są niewłaściwe.
Zmieniam zdjęcia profilowe. Już nie wystarczą takie z telefonu. Ani przy świetle dziennym. Biorę te od fotografów. Te, które zrobił ktoś inny, żeby były przy lampie i po retuszu.
Już siebie w ogóle nie poznaję.
Jestem na placu pełnym luster. Otaczają mnie odbicia krzywe i zniekształcone. Otaczają mnie też ludzie, których mogę zapytać. Mogę się w nich przeglądać. Jest zimno. Chodzimy obok siebie, oglądamy nasze zniekształcone odbicia, a z ust leci para od mroźnego powietrza.
Udaję, że ich nie znam. Przemykam między lustrami. Udaję, że ich nie zauważam. Kieruję wzrok na paznokcie. Kątem oka przyglądam się sobie w kolejnym lustrze. Moje odbicia coraz bardziej skrzywione.
Powiedzieli mi wcześniej, że jak spojrzę w te lustra, to zobaczę prawdę.
Przyszłam.
Droga była długa. W mrozie i przez śnieg brnęłam naprzód, nie zważając na niepokojące wycie wilków za plecami.
Przyszłam i nie wiem, jak wygląda prawda, bo wszystko widzę zniekształcone. W każdym lustrze inaczej. Każdy co innego o mnie mówi.
Wolę już te lustra omijać. Wolę się czołgać przed nimi, żeby mnie nie uchwyciły. Przed kolejnym padam na wznak i leżę.
Podbiegli do mnie. Sprawdzają, czy się coś nie wydarzyło, że upadłam.
Lak na wznak.
Leżę, a oni nade mną w kręgu. Widzę ich twarze.
Znam ich i oni mnie znają.
Ostatni raz widziałam ich w lecie. Mieli twarze rumiane od słońca. Teraz są czerwone od mrozu. Na rzęsach, czapkach i szalikach zamarznięte krople.
I pytam ich. Tych ludzi. Chcę się w nich przejrzeć jak w lustrach, chcę się czegoś o sobie dowiedzieć.
M. mówi, że jestem zdolna i piękna.
W. stwierdza, że mam nierówno pod sufitem.
K. rzuca mi erotyczne propozycje.
Z. jest przekonany, że mam potencjał naukowy.
B. nie ma zdania, dla niego jestem nijaka, mdła i bez smaku.
P. uśmiecha się, gdy do mnie mówi, a ten uśmiech zmienia znaczenie słów, które wypowiedział. Patrzy skupiony, a w oczach ma zdania, których nie było, a ja je usłyszałam, jakby mówił do mnie szeptem.
Niech to się we mnie zagnieździ. Rozsiądzie w środku, aż będzie rezonować.
Podają mi ręce, żebym wstała. Pomagają mi. A ja chcę krzyknąć, że mam dosyć, że już nie chcę się w nich oglądać, że te lustra chcę zbić po kolei i więcej siebie tak różnej nie widzieć. Ale oni zakleili mi usta i palce położyli na swoich w geście ciszy. Nie chcą mnie słuchać, nie chcą mnie inaczej postrzegać. Nie chcą zdania o mnie zmienić, ani swoich odbić nie chcą szukać.
Szarpię się, aż wypuszczą mnie ze swoich uścisków.
Przemykam między lustrami.
Raz za gruba, raz za wąska, z głową za dużą, ze zbyt krótką szyją, z szyją zbyt długą, głową zbyt małą. Za niska, za wysoka, za gruba, za chuda.
Mijam te wszystkie odbicia, wybiegam z placu, daleko.
Sama się określę, sama o sobie opowiem.
I taka będę.
I taka się stanę.