Широкорожая Масленица!
Мы тобою хвалимся,
На горах катаемся,
Блинами объедаемся!
Który to był śnieg tej zimy? Nie było go wiele, ale wciąż jeszcze zdarzyło mu się spaść parę razy do roku. Porozmawiałaby z drzewami, z pomarszczonym świerkiem, z grubym grabem, z łykowatą osiką, ale zaśnieżone były półgłuche. Co tu zresztą dużo gadać, zimno było, że uświerknąć można i nawet myśląc na głos, puszczało się parę.
Przypomniała sobie rozmowę z ostatniej wsi. Leżała w dolince, otoczona gęstym, choć bezlistnym lasem. Domy stały niepogrodzone, niektóre były naprawdę stare, postawione z grubych bali tak dawno temu, że zdążyły się już zgarbić do ziemi. Inne były nowe, z szarych pustaków, nierzadko za zaoszczędzone dolary czy euro, przeważnie za mało, nieukończone, nieotynkowane, łypiące ślepymi oknami i drzwiami.
Ostatni raz rozmawiała właśnie przy takim nieukończonym domu. Z otworu wyłonił się jak duch podstarzały gospodarz i skulony możliwie raźno pokulał przez mróz do starej, przycupniętej chaty. Podbiegła do niego szybko, zanim zdążył schować się w domu. Pośliznęła się i upadła. Zamarznięta kałuża wyślizgana była i świecąca jak lustro. Ale nic się nie stało oprócz bólu w krzyżu, do przeżycia. Człowiek z domostwa odwrócił się do niej:
– Proszę na siebie uważać.
– Przepraszam, że niepokoję. Macie tu zasięg?
– Niestety, żadnego.
– Telefon stacjonarny?
– Był, ale się nie opłaciło.
– To co robicie?
– Ser robimy, bliny pieczemy, dom budujemy.
Koniecznie musiała skontaktować się z kimś z miasta, ale zrezygnowana zapytała tylko:
– Ser?
– Mleka mamy dosyć, na wielkie mrozy tłusty będzie pojeść.
– Tak… – mruknęła, co innego mając na myśli, a czując, że coraz bardziej zapomina o telefonie, coraz bardziej żyje chatą, blinami i serem. Spróbowała jeszcze:
– A gdzie tu by można złapać więcej sygnału?
Człowiek zmartwił się, objaśnił:
– Trzeba by przez pola, przez koryciny, górę i wądół przejść, tam w drugiej wsi jest. Teraz pani wejdzie, ogrzeje się trochę.
Przeszła przez koryciny, las nie ustępował. Świerki, buki i graby konsekwentnie milczały pod śniegiem. Na górze przez goliznę grabów i buków świeciło i oślepiało południowe słońce. W pewnym momencie coś zaczęło się zmieniać. Nie działo się nic, ale drzewa zmieniły podejście. Otaczać zaczęły ją brzozy, później też dzikie grusze i jabłonki. Na rozstajach stała kapliczka, coś na niej kiedyś było napisane, ale litery były od dawna zatarte i pod mchem. Zresztą nie było też rozstajów, bo iść dało się tylko ścieżką naprzód.
Dalej były murowane fundamenty po średnio dużym budynku. Miłośniczka archeologii z łatwością mogłaby powiedzieć, co tu stało. Ale konkrety nie były tak ważne. Od ziemi podnosiła się mgła. Chyba się nie chmurzyło, niebo wciąż było bardzo jasne. Co jakiś czas mignęło ostre, oślepiające światło.
Między drzewami – świerki, brzozy, graby – stały kamienne krzyżyki. Niektóre wyglądały całkiem świeżo, gdyby ktoś potrafił, mógłby odczytywać z nich napisy. Inne były zmurszałe, a część zupełnie pokładziona na ziemi.
– Bliny macie?
Odwróciła się za siebie, z gęsią skórką, z łomotaniem serca – nikogo tu przecież być nie mogło. Owszem, mgła przy ziemi zgęstniała, ale wykluczone było, żeby ktokolwiek się w niej schował.
I znów: mig! Oślepiające światło – co to?
– Jestem bardzo głodny – mówił głos ani wysoki, ani niski, pozbawiony szczególnego akcentu, dochodzący zupełnie znikąd.
Obróciła się nerwowo jeszcze w inną stronę, ale była tam tylko mgła, parę nagrobków i drzewa.
– Kto mówi? – zapytała z resztką drżenia w głosie, a potem poczuła uspokajające ciepło w żyłach.
Było to oczywiste: dopominający się o bliny wcale nie musi być tutaj obecny, prosił o nie bardzo dawno temu, może w tej, a może w innej wsi. Nie miało to przecież żadnego znaczenia, trzeba było go nakarmić.
Zostawiła placki na kamieniu, były jeszcze ciepłe, parujące, choć może od trzymania za pazuchą. Rozejrzała się – nic. Na kapliczce wisiało małe, okrągłe lusterko i poruszane delikatnym wiatrem, odbijało ostre promienie południowego słońca: mig-mig, mig-mig.
Poszła powoli przed siebie, najpierw w ciżbie półdzikich jabłonek i wiśni, po leśnym runie podwatowanym mgłą, nie szukając ścieżki. Potem otoczyły ją stare graby, buki i świerki, a mgła zgęstniała. Nie było widać nic, oprócz dwóch sąsiednich drzew – szła zupełnie na oślep.
Nagle rozległ się dziwny, przeszywający dźwięk – bez pogłosu, bez głębi. Był bardzo blisko i brzmiał irytująco: nagranie prostej melodyjki na instrumencie marimba.
Musiałam odebrać, to ważny telefon.