Przyglądałem się matowej mapie migotliwych kropek wielokolorowych, rozsianych po jednolitej powierzchni sufitu, choć przecież migotały one w moich oczach.
Tworzyły gryzący, stary koc z wystającymi, drapieżnymi, rudymi witkami. Albo mrowie czerwonych mrówków, migoczących od rosy zebranej na ich grzbietach.
Albo mapę. To mogła być mapa połączeń krwionośnych i farfocli bakteryjnych, unoszących się w toni gałek ocznych. Obawiam się więc, że nie była to mapa skarbów. Raczej obrazowanie topograficzne terenu świetlnego, odbity slajd lub wypalona klatka po niebieskim świetle telefonu. Na ogół nic się tam nie dzieje, poza ciągłym drżeniem mrowia punkcików. Dopiero po chwili przyglądania, malują się obszerne cienie: pasy, łuki i całe kratery, smugi, flesze i małe lśnienia, rzeki i kaniony, niziny i opadające łagodnie zbocza.
Piórka i inne niemrawe statki powietrzne dają się zauważyć na ogół po dłuższym zawieszeniu wzroku lub przeniesienia go ze ścian i sufitu na coś o niebo jaśniejszego – na przykład na niebo.
Wtedy zazwyczaj tuż obok centrum pola widzenia dostojnie, bezwładnie opada przezroczysta nitka. Opada w nieskończoność i bez zauważalnych postępów. Daje się ponieść falom i zawirowaniom, powstającym na skutek ruchów gałki ocznej. Bo oko chciałoby złapać nitkę w centrum, ale nitka skacze wraz z jej drgnięciami. Należałoby może więc wstrzymać ruch gałeczny, aż pewnego dnia nić zawinie do portu.
Obawiam się tylko, że prędzej wyschnie cały błękitny morzoskłon, po którym spokojnie dotąd sobie szybuje.