Linia horyzontu zaróżowiła się, a gasnące promienie słońca prześwietlały chmury pierzaste – porcje atmosferycznej waty cukrowej.
Odebrałam sygnały i zanurkowałam, posłusznie obniżając wysokość. Moje skrzydła zdobione kolorowymi symbolami linii lotniczej zadrżały na wietrze. Miarowe pikanie obwieściło włączenie sygnalizacji „zapiąć pasy”. Jeden z pasażerów siedzących obok wyjścia awaryjnego sięgnął po torbę chorobową. Oczywiście zupełnie niepotrzebnie, ponieważ doskonale wiem, co robię. Od dawna współpracuję z asem lotnictwa Lazaresem. On potrafi się ze mną porozumieć, zna wszystkie systemy i tryby mojego funkcjonowania. Ja z kolei doskonale orientuję się w jego reakcjach i podejmowanych decyzjach. Poza tym lubię brzmienie nadawanych przez niego komunikatów, a on odgłos rozgrzewających się silników. Stanowimy naprawdę zgrany duet.
Ups, turbulencja. Delikwent przy wyjściu awaryjnym rozejrzał się za torbą chorobową sąsiada. Na sygnał Lazaresa przygotowałam się do lądowania. Było coraz ciemniej, więc spróbowałam się skoncentrować na majaczących w oddali światłach miasta i wyłowić wśród morza różnobarwnych rozbłysków punkty wyznaczające płytę lotniska. Wykonałam długi, płynny zakręt i przestałam myśleć. Automatyczne sekwencje wypracowanych ruchów i profesjonalne działania kapitana doprowadziły mnie do celu. Moje koła wysunęły się niemal bezszelestnie, delikatnie i subtelnie weszły w kontakt z podłożem. Dopóki nie zaczęłam hamować, większość pasażerów nie zorientowała się, że jesteśmy już na ziemi. Kilka osób zaklaskało, choć muszę przyznać, że coraz rzadziej to robią. Chyba trochę się wstydzą albo po prostu wyszliśmy z wprawy, choć to raczej mało prawdopodobne. Dawniej każdy lot przypominał występ primabaleriny, oklaskiwanej i podziwianej po każdym tańcu, czy też może raczej popisy baletmistrza. Owacje tak naprawdę zbierał Lazares, ponieważ potrafił do mnie dotrzeć i sprawić, bym wzbiła się w przestworza i czuła, jak na szybach pojawiają się ornamenty mroźnych igiełek. Aktorstwo drugiego planu nigdy mi nie przeszkadzało, a poza tym podziwiałam jego niezwykły kunszt lotniczy i wirtuozerię pilotowania.
Wyłączyliśmy sygnalizację i podróżni zaczęli szybko wstawać ze swoich miejsc, rywalizując o pierwszeństwo przy schowkach bagażowych. Użytkownik toreb chorobowych chyba poczuł się lepiej, gdyż dzielnie parł naprzód, ciągnąc swój ciężki bagaż, który podręczny był jedynie z nazwy. Po szybkim pożegnaniu rzuconym do stewardes ruszył prosto do drzwi Gdy zobaczył schodki podstawione zamiast rękawa, pożałował, że nie zabrał ze sobą wiadomej torby. Lazares odpiął pas i ukrył twarz w dłoniach. Wyglądał na zmęczonego, loty międzypółkulowe bywają wyczerpujące. Kiedy większość pasażerów opuściła kabinę, również on zabrał swoje rzeczy i skierował się do wyjścia. Musiał wypocząć i przygotować się na naszą kolejną podniebną przygodę. Już nie mogłam się doczekać, choć muszę przyznać, że mnie samej też przyda się chwila wytchnienia. Ostatnio dokucza mi reumatyzm podwozia. Lazares założył płaszcz i czapkę, westchnął ciężko i rozejrzał się po kokpicie, tak jakby na coś czekał. Powiódł ręką po tablicach rozdzielczych, dotknął przycisków i dźwigni. Rzucając jeszcze ostatnie spojrzenie przez ramię, dołączył do reszty załogi. Granatowe szpilki stewardes zastukały na metalowych schodkach.
Wielu myśli, że to one są prawdziwymi damami lotnictwa, hrabinami przestworzy, markizami dobrego smaku i szerokiego uśmiechu, który pozostaje niezależny od wysokości nad poziomem morza. A przecież to ja codziennie odbijam je od ziemi, wznoszę w błękit i biały puch obłoków. Ich starannie odprasowane garsonki i wzorzyste apaszki niczym nie ustępują moim eleganckim wykładzinom w gustowny rzucik. Niektórzy pasażerowie wzdychają z rozmarzeniem, przyglądając się zgrabnym kobietom z gracją przemieszczającym się po kabinie, aby zaserwować drinka i danie dnia. A przecież i ja zachwycam zgrabną sylwetką, starannie wyprofilowanym opływowym kształtem. Moje atuty mogą docenić jedynie prawdziwi koneserzy, znawcy autentycznego samolotowego piękna, tacy jak Lazares, który czasem pieszczotliwie nazywa mnie „swoim latadełkiem”, i oczywiście inne aeroplany, takie jak mój przyjaciel Airbus, który przed chwilą wylądował i zaraz zaparkuje obok mnie. Dawno nie rozmawialiśmy.
Czekałam na Lazaresa, niedługo mieliśmy ruszyć w nowy rejs. Do kokpitu weszli dwaj mężczyźni w firmowych mundurach naszej linii. Zaczęli przygotowywać mnie do lotu. Chciałam zapytać, gdzie mój pilot, ale nie mogłam nic zrobić. Radary zupełnie się rozregulowały i wysiadła mi klimatyzacja. Chyba dostałam ataku paniki. Z trudem odebrałam przekaz od stojącego obok Airbusa.
– Twojego kapitana przeniesiono. Awansował, a do klapy marynarki przypięli mu złoty krążek na aksamitnej wstążeczce.
Wszystkie światła w kabinie gwałtownie zgasły. Jeden z nowych pilotów zaklął cicho.
– Nawet się nie pożegnał – wyemitowałam, gdy tylko udało mi się przywrócić zasilanie awaryjne.
– Lotnik Lazares nie wiedział – powiedział cicho Airbus. Moje radary ledwie wychwyciły jego sygnał.
– Czego? – zapytałam niewyraźnie.
– Że… – Airbus zawahał się. Może gdyby był człowiekiem, wzruszyłby ramionami, tak jak czasem Lazares, kiedy nie miał pewności, jak się zachować. – Że tak wiele dla ciebie znaczy.
– Nie znaczy. Jestem tylko doskonałą maszyną, spełnieniem obłąkańczego snu wynalazcy. Mam blaszaną duszę i mechaniczne serce, a w moich żyłach płynie paliwo naftowe.
Airbus zasmucił się, a w jego szybach zaszkliły się łzy. A może była to tylko para wodna. Gdy niebo zrobiło się pomarańczowe, ludzie w niebieskich kombinezonach i jaskrawych kaskach zaczęli ustawiać rękaw.
Zaczął się dzień. Lazares z okien nowego gabinetu wypatrywał swojego latadełka. Dusza lotnika była niewidzialna, a serce żywe i ciemnoróżowe. Zaczęło szybciej pompować krew, gdy ujrzał w oddali znajomą sylwetkę. Poruszała się z gracją baleriny, a kolorowe skrzydła połyskiwały w świetle promieni słońca. Uśmiechnął się lekko i zaklaskał. Był przekonany, że jeśli powiedziałby komuś, że samolot do niego mrugnął, to z pewnością otrzymałby skierowanie na konsultację psychiatryczną. Możliwe, że zmieniłby zdanie, gdyby wiedział, że tego dnia na wieży radarowej niemałą sensację wywołała osobliwa awaria świateł kołowania jednego z transatlantyków. Ponoć uległa samoczynnej naprawie tuż po starcie.