Ruda wzięła się za mnie ostro. Nie da się ukryć. Nigdy suki nie lubiłem. Jest jak pasożyt. Drapieżna, żarłoczna i destrukcyjna – zupełnie nie w moim stylu.
Choć jestem stary jak węgiel brunatny, to styl ciągle jest dla mnie ważny. Ona za to nie ma go za grosz. Zastawia swoje sidła na każdego. I chociaż tak niewybredna, zwykle dostaje to, co chce. Łamie zęby tylko na takich z solidną ochroną. No ale wiadomo, z czasem wszystko się zużywa (ochronne powłoki też), a ona cierpliwa potrafi być. Jak modliszka wyczekująca swojej ofiary. Długo udawało mi się ją oszukiwać, ale w końcu i mnie dopadła. Zaraziła trądem, postępującym liszajem. Brunatne strupy rozrastają się, kruszeją i łuszczą, a ja powoli się kurczę i zapadam w gościnne objęcia zarośniętego samosiejkami wykopu – pozostałości po niedokończonej budowie. Jakieś dwieście metrów stąd stoi ta część, którą dokończyli – kilka czteropiętrowych bloków z szarego betonu, smutny plac zabaw z jedną skrzypiącą huśtawką i piaskownicą, w której piasku mniej niż kapsli od piwa, petów i psich gówien. No i jest jeszcze przystanek autobusowy z powyginanym jak palce artretyka szkieletem wiaty. Tutejsze okno na świat, który kusi kolorowymi światłami trzy kilometry stąd, za dzikimi polami, na których już nikt nie pamięta kto i kiedy postawił tablicę „teren inwestycyjny for sale”. Wiatr hulający między blokami przynosi czasem zerwane z przystanku i pozostałości płotu, który kiedyś oddzielał osiedle od pól, wypłukane deszczem plakaty i ogłoszenia oraz plastikowe torby z logo tanich dyskontów. Nawet słońce świeci tu jakoś blado, jakby niebo pokryte było filtrem ciężkiego smogu. Światło idealne do umierania.
A przecież miałem kiedyś marzenia! Wcale nie tak dawno temu. Kiedy lśniący i pachnący z fasonem zwijałem ósemkę przed skrzącą tęczowe łuny wiatą, wydmuchując obłok niebieskawego dymu. Kiedy witali mnie uśmiechnięci mieszkańcy: duzi śpieszący na pierwszą zmianę i mali z tornistrami na plecach. Kiedy okoliczne pola pokrywały się młodą zielenią, złotem mleczy, wrotyczu i nawłoci. Pędziłem ochoczo do miasta, drogą dwupasmową w obie strony, wybudowaną z myślą o przyszłości świetlanej, jaką kusił plan zabudowy. Wypełniało mnie pragnienie usprawiedliwione imieniem, jakie nosiłem. Kiedy rodziłem się w blasku chwały, przyjmując w obwody życiodajne soki, kiedy ujrzałem słońce i wzniosłem oczy ku jego złotej tarczy, pomyślałem, że najbardziej na świecie chciałbym się wznieść niczym ptak i polecieć w stronę światła. Próbowałem nawet, mobilizując wszystkie siły, ale brakowało mi mocy. Moc zdecydowanie nie była ze mną. Nie zrażałem się jednak łatwo i codziennie pędziłem po dwupasmówce licząc na to, że w końcu osiągnę prędkość pozwalającą oderwać moje brzuchate cielsko od ziemi. Czasem to się nawet udawało, szczególnie po mroźnej zimie, która kruszyła asfalt lodowymi zębami, wygryzając progi wystarczające do wybicia się do pięknego lotu z telemarkiem. Niestety nie mnie. Byłem za ciężki. Zupełnie tego nie pojmowałem. Niejeden boeing był przecież cięższy, a z takim wdziękiem leciał w przestworza. Może to przez przegub, który upodabniał mnie do przerośniętej dżdżownicy z czarnym siodełkiem? Zacząłem tracić nadzieję, a zupełnie ją porzuciłem tamtego dnia, gdy ktoś na planie zabudowy dał jezioro w inne miejsce i chuj bombki strzelił. Młodzi zaczęli się wyprowadzać, zostali tylko tacy, którym zaszkodziłoby przesadzanie. Oni nie potrzebowali codziennie do miasta, więc zastąpiono liniowy autobus małym busikiem dwa razy na dobę. A ja poszedłem do demobilu. Napisali mi w karcie: nieprzystosowany, przestarzały, wyeksploatowany, chociaż lepiej trzymałem płyny niż niejeden młodziak i dalej nie dawałem się Rudej. W ostatnim akcie buntu uciekłem spod prasy, żeby dokonać żywota tu, gdzie spędziłem najpiękniejsze lata. Miałem nadzieję, że będzie tu jeszcze jakieś życie, że zrobią ze mnie użytek młodzi, że jeszcze na coś się przydam. Ale żadnych młodych już tutaj nie było. Aż do dziś.
Przyszły we trzy, kolorowe ptaki z wieńcami z koniczyny na jasnych głowach, z maryjkowym winem w dłoniach, po dwa na jedną, zanurzone w oparach słodkiego dymu. Piją wino, szczebiocą, się śmieją, dużo się śmieją, dymu nie ubywa. Nawet mnie od niego ogarnia nie wiadomo skąd wesołość. Trzęsę się cały, poluzowane śruby grzechocą, blachy trą jedna o drugą. Czuję dotyk młodych, miękkich, rozgrzanych ciał, rozpartych na nagich siedzeniach. (Skruszałą tapicerkę już dawno wydziobały sroki.) Aż mi się od tego resztka oleju w przewodach gotuje. I nagle słyszę, jak jedna, ta, co najbardziej się śmieje, krzyczy:
– Madame and monsieur, proooszę zająć miejsca, iiiiik, zapiąć pasy, iiiiik, lecimy w turbulencje – i wybucha kolejną salwą śmiechu, a pozostałe razem z nią. Zrywają się do opętańczego pląsu, wirują i skaczą, aż wszystko we mnie trzeszczy. Dymu przybywa, kłębi się, wypiętrza, tworzy fantazyjne formy. Różowo mi się od niego robi i płynnie. Widzę siebie i szalone damy, jakbym się patrzył spoza, gdzieś z wysoka i całkiem z boku. I ziemi już nie widzę wcale, i tylko wszechobecny obłok, na którym dryfujemy, lecimy prosto w stronę słońca. Na imię mi Ikarus!