– Zagadkowa sprawa, idealna dla mnie. Nie bez powodu zwą mnie Psim Detektywem. Wszystko wyniucham, chociażbym miał dowody spod ziemi wykopać. Prawda zawsze wyjdzie na jaw. Tak też będzie w tym przypadku, ale nie jest łatwo – tłumaczyłem siedzącej obok pasażerce.
– Do tej pory nikomu nie udało się ustalić, jak działa szajka. Nie wiadomo nawet, w jaki sposób wybierają swoje ofiary. To międzynarodowa grupa przestępcza kradnąca ludziom ograny! To iście diabelski proceder i najwyraźniej tylko ja mogę stanąć mu na drodze.
Siedzący przede mną mężczyzna odwrócił się, przerażony.
– Wyglądało, jakby nic nie łączyło ofiar i miałem podejrzenie, że to zupełnie przypadkowi ludzie. Stopień poszkodowania również daje do myślenia. Kawałek skóry głowy, gałka oczna, serdeczny palec, lewa stopa. Dlaczego lewa? – zastanowiłem się, stukając palcem w nos. – Poszperałem jednak i znalazłem pewne punkty wspólne.
Pasażerka spojrzała na mnie podejrzliwie.
– Dla dobra śledztwa niczego nie mogę powiedzieć, to byłoby nieprofesjonalne. Niemniej jednak udało mi się ustalić pewne szczegóły i jestem teraz w drodze do miejsca. Wszyscy poszkodowani byli tam widziany na krótko przed atakiem. Zapewne czegoś się tam dowiem.
Tramwaj zatrzymał się i wysiadłem. Ruszyłem ciasną uliczką, która prowadziła w stronę lotniska. Budynki ciągnęły się nieprzerwanie. Nie było żadnych latarni, szedłem więc w ciemności. Kiedy wreszcie coś zalśniło w czerni nocy, podbiegłem czym prędzej.
Przyjrzałem się neonowi nad wejściem. Czerwony ptak w niebieskiej czapce uśmiechał się krzywo. Sprawdziłem adres i wszedłem do środka.
– Ciekawa klientela, taka… pokiereszowana – zagadałem do barmana, kiedy usadowiłem się przy barze.
Moją uwagę przykuła siedząca nieopodal para: ona z wyraźną blizną na czole, on bez ręki. Mężczyzna pod ścianą oparł o krzesło kule ortopedyczne, drugi obok sączył przez długą słomkę dziwnego koloru koktajl.
– Widzę tu też sporo pracowników lotniska, pilotów i stewardessy. Mogę więc założyć, że wszystkie ofiary były jakoś związane z podróżami. Być może nawet tutaj się to zaczęło. To potworne, jednego dnia pójść do baru, a następnego obudzić się bez jakiegoś narządu.
Barman uniósł brwi ku górze, ale zasznurowałem usta. Na szczęście stracił mną zainteresowanie, kiedy do baru podeszły cztery stewardessy.
– Wyglądają jak zawodniczki pływania synchronicznego – zwróciłem się do siedzącego obok mężczyzny z przepaską na oku. – Te idealne uśmiechy, takie same ubrania, doskonale zgrane ruchy.
Barman postawił przed nimi takie same drinki.
– Patrz pan! Niemalże jednocześnie chwyciły napoje i wypiły – nie wierzyłem oczom. – Teraz jedna po drugiej odchodzą od baru, jakby… zaraz, zaraz. – Coś przykuło moją uwagę. – Co one tam ciągną? Walizki na kółkach?
W tym momencie nos mnie zaswędział i wszystko inne przestało mieć znaczenie. Były w to jakoś zamieszane, czułem to. Ruszyłem za nimi niczym zahipnotyzowany, wpatrując się, jak synchronicznie stawiają kroki.
Każda ciągnęła czarną walizeczkę, która coraz bardziej przypominała kwadratowy termos. W takich termosach można było przewozić coś, co wymagało chłodu, na przykład ludzkie organy.
Teraz już byłem pewien, że biorą w tym udział. Zastanawiało mnie jednak, czy wiedziały, co przewożą w tych walizeczkach, oraz dla kogo pracowały? Nie mogłem spuścić ich z oczu.
Szły cicho i zadziwiająco szybko. Nagle skręciły w bramę i zniknęły w czarnej czeluści.
Wślizgnąłem się do środka i otoczyła mnie ciemność. Uderzenie pojawiło się znikąd.
Ocknąłem się skrępowany. Oślepiające światło skierowane było prosto w moją twarz, przykrytą maską anestetyczną. W ostatnim momencie świadomości ujrzałem nad sobą cztery głowy. Pod fartuchami z przezroczystej folii wciąż miały swoje mundury. Zanim straciłem przytomność, dojrzałem ich plakietki z imionami: Jola, Tola, Wiola i Pola.
Obudziłem się w mieszkaniu. Rozejrzałem się zdezorientowany dookoła i ku swojemu zdziwieniu odkryłem, że leżałem we własnym łóżku. Było mi potwornie zimno. Kiedy spróbowałem się podnieść, coś zimnego zsunęło się z moich pleców i rozsypało po podłodze. Kostki lodu.
Zdrowy rozsądek podpowiadał, żeby leżeć, jednak wstałem z ogromnym bólem i poczłapałem do lustra. Od razu zauważyłem opatrunek na prawym boku. W ręce trzymałem kartkę, której jeszcze przed chwilą tam nie było. A może była? Zamroczony umysł z trudem radził sobie z sytuacją. Była to instrukcja zmiany opatrunku i lista niezbędnych lekarstw.
Zdarłem gazę i plastry tylko po to, żeby na własne oczy ujrzeć świeży szew chirurgiczny. Czego mi brakowało? Jaki organ mi ukradły?
Wracałem do baru wielokrotnie o różnych porach i w innych dniach tygodnia. Zawsze siadałem w tym samym miejscu i czekałem godzinami, jednak synchroniczne damy nie powróciły. Nie było też tamtego barmana, zastępował go inny.
Pewnego razu dosiadł się do mnie mężczyzna. Początkowo nie zwróciłem na niego uwagi, dopiero po chwili rozpoznałem w nim owego barmana. Wyglądał koszmarnie: wychudzony, z niezdrowo bladą cerą. Kiedy dojrzałem intensywnie różową pręgę biegnącą w poprzek jego czoła, zrozumiałem, co mu się przytrafiło. Znałem ten kolor, moja blizna miała dokładnie taki sam odcień.
Zamówiłem dwa piwa. Podsunąłem mu jedno, a resztę wieczoru przesiedzieliśmy w milczeniu.