Senhor Saudade posiadał również rozległe kontakty towarzyskie na styku intelektualno-erotycznym w Azji Środkowo-Wschodniej.
Ze swych zagranicznych wojaży przywoził mnóstwo frapujących anegdot, których jednak – wzorem swego mistrza, Raymonda Roussela – nigdy nie wykorzystywał podczas pisania, gdyż za „odrzucający i prowincjonalny” uważał pomysł zaprzęgnięcia wyobraźni stłamszonej doświadczeniem do praktyki tak czystej jak literatura, która winna karmić się, zgodnie z jego słowami, „wyzwoloną imaginacją, a nie osobistymi przeżyciami, w gruncie rzeczy hamującymi potencjał twórczy”. Nie znosił zatem dzienników (z drobnymi, lecz istotnymi wszakże wyjątkami, vide Kafka i Gombrowicz), odrzucał a priori modne ostatnimi czasy powieści autobiograficzne, epatujące relacjami z przygotowywania kanapki, konsumpcji kanapki oraz wszelkimi problemami wynikającymi ze spożycia nieświeżej kanapki; do tego nie sięgał po młodych autorów nieodmiennie korzystających z doświadczeń codziennych i opisujących w gruncie rzeczy własne losy, spaczone nudą i biernością. Miał oczywiście jak najgorsze mniemanie o książkach tak zwanych ważnych, których nie wypada krytykować ze względu na podniosłą tematykę i intensywność doznań, jak gdyby autor bądź autorka we własnej osobie – przykrywszy dzieło tandetną plandeką doniosłości – zwalniał lub zwalniała nas z obowiązku krytycznego namysłu. Karmił się za to Saudade metafikcją spod znaku Johna Bartha, Thomasa Pynchona i Donalda Barthelmego, wciąż od nowa czytał Życie i myśli JW Pana Tristrama Shandy, w każdej wolnej chwili oddawał się lekturze Nowej encyklopedii Alberto Savinio, katalogował quasi- i paracytaty, gromadził zmyślone anegdoty, prowadził spis powszechny książek, które nigdy nie zostały napisane; w swej kolekcji posiadał nawet takie, które nigdy nie zostaną napisane.
Kiedyś jednak, przywoławszy fragment z listu Franza Kafki do Felice Bauer – coś w stylu: „Marienbad jest niesamowicie piękny. Wyobrażam sobie, że gdybym był Chińczykiem i miał wrócić do domu (zaiste jestem Chińczykiem i wracam do domu), dołożyłbym wszelkich starań, by wrócić tak szybko, jak to możliwe, i to za wszelką cenę” – w prywatnej rozmowie przyznał, że sam czuje się po trosze Chińczykiem, wracającym za wszelką cenę do domu (a trochę i klatką w poszukiwaniu ptaka, jeśli wiecie, co mam na myśli), opowiadającym przypowieść zasłyszaną od lokalnego mędrca o transcendentnych konotacjach, przypowieść o karpiu, którego najwyższą aspiracją było zostać krabem pustelnikiem, co, zaznaczmy jednak, stanowiło wybór li tylko fonetyczny.
Karp, zdeterminowany w swoich dążeniach tak, jak tylko ryba może być chętna coś osiągnąć, rozpoczął proces przeobrażenia od kwalifikacji. Toteż wyprowadził się w ustronne miejsce, nieniepokojony przez nikogo, by tam w samotności kontemplować nieskończoną, lecz przeliczalną liczbę możliwości i oddawać się kolejnym stadiom przemiany, by stać się tym, czym nie był, lecz czym stać się zapragnął. Na drodze do transformacji w kraba pustelnika został więc karpiem pustelnikiem, co w tym wypadku oznaczało spory postęp, prawdopodobnie niepojęty dla istot bez skrzeli. Tym samym prywatna marzeniowatość karpia (Cyprinus carpio), raz wprawiwszy w ruch jego nieomal nieograniczony potencjał, dała asumpt do przemiany na miarę co najmniej Gregora Samsy.
Tak czy inaczej po osiągnięciu samodzielności i stworzeniu odpowiednich warunków bytowych, rozpoczął jeszcze nie krab, lecz jeszcze karp, ale już nie tylko karp, ale karp pustelnik, w każdym razie rozpoczął nasz bohater medytacje nad życiem kraba, życiem mniej ruchliwym, za to bardziej statycznym i ograniczonym przestrzennie, niby takim samym, lecz w jakiś bliżej nieuchwytny sposób odmiennym.
Sama metamorfoza oznaczała zresztą nie tylko problemy o zabarwieniu anatomiczno-fizjologicznym, lecz nade wszystko zahaczała o ważkie kwestie filozoficzne. Rozstrzygnął więc karp pustelnik spór o uniwersalia oraz kontrowersje dotyczące imponderabiliów, wystąpił przeciwko esencjalizmowi, kładąc kres zarówno dyskusjom o witalizmie i lamarkizmie, jak również tendencjom ortogenetycznym. Został tym samym karp pustelnik fenomenologiem o skłonnościach konstruktywistycznych, lecz nadal – niestety, nawet pomimo wyhodowania dziesięciu odnóży, w tym dwóch przekształconych w szczypce – nie był krabem.
Cierpiąc na niedobór cierpliwości, zdezorientowany i sfrustrowany własną inercją, zwątpiwszy ostatecznie w szanse powodzenia wielkiego projektu, postanowił karp pustelnik, który nadal był tylko karpiem pustelnikiem, odpocząć trochę od naporu niewesołych myśli i oddać się relaksowi. Wielu przechodzących w pobliżu stawu mówiło, że ryba pływająca brzuchem do góry stanowiła widok nad wyraz spokojny, jak gdyby nic jej już nie niepokoiło.
PS Nie uwierzyłem oczywiście w solenne zapewnienia Saudade o autentyczności tej historii, znam go wystarczająco dobrze, by zdawać sobie sprawę z jego tendencji, wręcz inklinacji, do łgarstwa, krętactwa i konfabulacji. Przedstawiona przypowieść przypomina zresztą jako żywo krótkie opowiadanie Augusto Monterroso o żabie, która chciała być żabą autentyczną, co się jej w końcu chyba udało.
A co u Saudade? Cóż, nie potrafił stać się tym, czym nie był, lecz czym stać się zapragnął, to jest opowiadaczem, wykorzystującym w swej szeroko pojętej twórczości literackiej wątki autobiograficzne.
Rzeczywistość w rzeczy samej nie zasługuje na zbyt wiele szacunku, jak stwierdził Coetzee, który oczywiście miał rację. Znowu.