Z kieszeni spodni majta bezmyślnie plasterek salcesonu, co na terapii bywa. Kryją się tam w środku dziwadła, tłuste plamy bez granic – rozkosznie zakiszona kieszeń, splamiona obecnością świeżo skoszonej kiszki.
A co z płaszczyzną przeciwatomowych parasoli, noszonych przez parszywe plemiona siorbaczy pianek? Same pianki spijają. Głębiej zanurzyć się boją.
— Pijtaże! – Ze mną się nie napijeta?
Tryumfalny pochód trombocytów, co nigdy w trąbę nie dostały, wiecznie spóźnionych na zaklętą w bursztynie nuklearną wymianę zdań. Boją się. Mają sraczkę od wczoraj. Niech już idą.
Proszę położyć salceson na kozetkę. Wybrać wątek poboczny i wyjść, nie oglądając się na zaborcze boczniaki na boczku. Nie wyręczać się głośnomówiącym hamulcem ręcznym, ani tym bardziej wyliniałą, nijaką prostolinijnością krzywej Gaussa tak jak ostatnio. Precz bury kocie Schrödingera do Burkina Faso – tam, gdzie zawsze wszy ze szczeciny wyczesujesz – do Szczecina obrośniętego mchem mechaniki kwantowej.
Fasolki po bretońsku pojadłeś? Miałeś być miły, miałeś milczeć, a nie miauczeć!
Nadstawiasz karczku, nadając morsem bez zwracania uwagi na kropki i kreski w sosie chrzanowym – to masz, niewierny. To nie twoja kosodrzewina nad granicą lasu, gdzie zaszczany zaszczytami szczujesz uczucia, przeżuwając przeżycia.
Weź bezduszny oddech Deklaracji Oddolnego Klepnięcia w Dekiel ze zdezelowanego dezodorantu i przestań być wałkoniem po zawale. Na balkonie kradną konie! Obudź się salcesonie… Cierpisz na marzeniowatość prywatną!