Pomarańczowe melony w ogródku warzywnym ciotki Petunii sprawiają, że zaczynam kwestionować swoją tożsamość – zarówno narodową, jak i seksualną.
Stoję senny nad grządkami, starając się uspokoić gonitwę myśli albo chociaż dobiec do mety przed nimi. Nie mogę jednak pozwolić sobie na dłuższy wyścig za sprawą grubego Jegomościa w meloniku, który przystaje po drugiej stronie białego ogrodzenia i spogląda na mnie, kiwając się lekko. Speszony, podchodzę bliżej zjawiska, które nie przestaje się kiwać. Kiwa się coraz bardziej. Zaczynam więc krzyczeć, żeby przestał, bo zakiwa się na śmierć. Żadnej reakcji. Chcę uciekać, lecz moje stopy zachowują się, jakby należały do kogoś innego. Z przerażeniem stwierdzam, że coraz bardziej zbliżam się do zamelonikowanego mężczyzny. Czuję, jak wszystkie organy zbijają się w jedną małą kulkę wewnątrz mnie, a skóra cierpnie coraz bardziej. Nagle Jegomość chwyta mnie za rękę i ja również zaczynam się kołysać, kołyszemy się razem w rytm rozbrzmiewających w oddali szant.
„Dziwne – myślę – nigdy wcześniej nie słyszałem portu w tej okolicy”.
— To normalne – zauważa ze stoickim spokojem mój towarzysz, nie przestając się kołysać.
— Ostatnio gospodarka Warszawy trochę podupada, zamieniliśmy się z Gdańskiem, żeby mieć port przez jakiś czas, dzięki temu będziemy mogli zorganizować Igrzyska Olimpijskie w 2044 roku.
— Zarabiamy na sprzedaży zboża?
Jegomość patrzy na mnie chyba z politowaniem, ale nie jestem pewny, gdyż rzeczywistość dookoła wiruje z zawrotną prędkością.
— Nie wydaje mi się, żebyś był w stanie zaliczyć następny sprawdzian z historii, jeśli nie wiesz nic o bursztynowym szlaku.
Sprawdzian.
— To wszystko przez te melony… – jęczę zrezygnowany i przez chwilę zdaje mi się, że obiad podchodzi mi do gardła. Po krótkim zastanowieniu dochodzę jednak do wniosku, że zmysły mnie mamią. Jest dopiero dziesiąta rano, nie jadłem jeszcze obiadu.
Jegomość wygląda na oburzonego. Z wrażenia przestaje się kiwać i stoi sztywno, mierząc mnie wzrokiem. Z grzeczności również przestaję i zastanawiam się, co powinienem zjeść jutro na śniadanie.
— Melony… – zaczyna z powagą Jegomość w meloniku, unosząc wskazujący palec.
— Melony to obecnie podstawa polskiej gospodarki. Gdyby nie setki hektarów plantacji melonów pod Wałbrzychem i jeszcze drugie tyle w Szczecinie, z pewnością stalibyśmy jako naród nad przepaścią, bez możliwości odwrotu. To dzięki tym plantacjom stopa bezrobocia spadła niemal do zera w przeciągu dwóch lat, a Polska zyskała status mocarstwa na arenie międzynarodowej.
— Bardzo pana lubię jako człowieka – zaczynam niepewnie – ale jako polityk ma pan zbyt radykalne poglądy.
— Za to ja nie przepadam za panem jako człowiekiem, natomiast bardzo sobie pana cenię jako szafę grającą. Do widzenia.
— Do widzenia, proszę pozdrowić małżonkę!
Jegomość znika za zakrętem, a ja czuję głód. Kieruję się w stronę domu. Wchodzę do kuchni. Na podłodze, w kredensie, nawet w piekarniku – wszędzie wesoło bulgocze zupa rybna Teodora. Szczupaki i płotki urządzają sobie dancing w wypolerowanym komplecie babcinych sreber, tuńczyki dokazują w basenie, powstałym w porcelanowym imbryku przywiezionym z Chin przez kuzynkę Teklę, a na wypastowanym parkiecie w najlepsze trwa mecz piłki wodnej w wykonaniu drużyn składających się z karpi, dwóch ślimaków i leciwego rekina. Na parapecie wciśnięty pomiędzy bratki a kaktusa ze zmartwioną miną stoi sam Teodor. Jego zielona broda jest przemoczona, a zatknięta rozpaczliwie na łysą głowę czapka, wygląda jak stara, pomięta gazeta.
Zrezygnowany zamykam drzwi i godzę się z myślą o śmierci głodowej. W tym momencie z rozdrażnieniem przypominam sobie, że z tego wszystkiego nie podlałem melonów ciotki Petunii. Co martwi mnie, ponieważ ostatnim razem, kiedy o nich zapomniałem, ciotka urwała mi uszy, na co nie mogę sobie aktualnie pozwolić, gdyż za dwa tygodnie ma się odbyć przesłuchanie do szkolnego przedstawienia. A jak tu słuchać bez uszu?