Dopóki nas tu nie było, każdy sezon zaczynał się i kończył wycieczkami w poszukiwaniu magnolii.
Było to absolutnie nieuniknione każdego roku, bo w końcu jest coś niesamowitego w tym momencie kwitnienia, zupełnie niepowtarzalnego przez pozostałe trzysta trzydzieści dni w roku, a więc i kochanego, bo jak nie widzi się czegoś przez rok, ale bardzo intensywnie tęskni, to musi być to miłość absolutna. Wzrok kaleczyły wszystkie inne odmiany kwiatów, gdy tych nie było już. Potem odwracanie się na inne florystyczne cuda, trochę pyszałkowatość w tym, że tak blisko mamy swoją własną. Tak jakby jej obecność była zupełną gwarancją estetycznego samospełnienia.
A potem okazało się, że magnolie są prawie dosłownie wszędzie, co nie do końca było nam na rękę, bo straciliśmy status bycia wyjątkowymi – strata bolesna – i jakoś nam to też spowszedniało. Serce przestało bić szybciej na widok wielkich różowych pąków kwiatów, ręka już nie drżała w poszukiwaniu sposobu na udokumentowanie tej niesamowitej fuzji barwy, zapachu i piękna samego w sobie, a my byliśmy dość obojętni. Tak jakby. Wstyd niesamowity, bo coś, co definiowało nas przez rok, stało się po prostu drzewem. Zachwyt minął, a my całkiem bezwstydnie przegapiliśmy ten miesiąc, gdzie codziennie powinno się wzdychać i oddychać. Przy czym tylko raz odważyłam się przytulić drzewo, a uściski powinny dziać się przecież codziennie!
A ja teraz sobie wiszę w oknie, zajadając się winogronkami prawie tak różowymi jak ta moja magnolia, chociaż właściwie są to winogrona fioletowe, i czuję, jakby znikąd tę samą falę miłości, wzbierającej jak wielka, japońska fala. I podtapia ona niesamowicie, miodowa słodycz owoców jakoś tak nastraja mnie tak romantycznie, a bo i słońce zachodzi, prześwietla mi płatki kwiatów jak najlepsza lampa błyskowa. I myślę, co ja bym jeszcze mogła od siebie dać, żeby jak najdłużej przemycić i ten miodowy smak winogron, i ten różowy kolor płatków – tak, żeby już mniej zatęsknić przez rok i wynagrodzić ten ostatni czas. Jeszcze gdzieś tam w tle płynie mi różowa muzyka, dobieram sobie kolory piosenki i, wtem!, wymyśliłam:
Śliwa wiśniowa albo wiśnia japońska, bo jeszcze nie do końca mam to marzenie zdefiniowane, ale wiem już, że krążyć będę wokół tematu wiśniowego. Śliwa ma inaczej na imię ałycza, a ja powoli schodzę na ziemię, bo to sprawa nie taka prosta, jakby wydawać się mogło. Czy tak dzielić te miłości na pół będzie możliwe? Plan jest dość prosty i całkiem realny: bordowe listeczki i różowe kwiatki. Komitet powitalny złożony ze mnie, Ciebie i popołudnia.
Winogronka zjedzone – jakże teraz mi najsłodziej. Czas na wisienki.