— Uwaga. Rozpoczynam odczytywanie. Tytuł: Estetyka skumulowanych zozoli. Referat naukowy w sposób eksperymentalny badający potencjał zozola jako symbolu w kontekście akademickich rozważań nad postadulthudzkimi tendencjami polskiego pokolenia końca XX i początku XXI wieku. Część pierwsza. Nadia Trzeszczskrzypińska – roztrzęsiony nagle jakimś przeczuciem, Dosadnik przewinął stronę.
Zachłysnął się. Przestrzeń niemal w całości pokryta była mieniącymi się drobinami rozkruszonych zozoli. Szklaność i pylność cukierka w wielobarwie rozpłaszczała się na stronie i mrugała w stronę odbiorcy ponętną salwą wrażeń uwsteczniających. Porażenie rozchapsało Dosadnika niemal natychmiast. Motto przeczytał już na wpół zmroczony, jako że wystawiony był na najmocniejszą dawkę oparów zozolicznych. Do reszty uczestników wstęga sensacji docierała z lekkim opóźnieniem.
— Po latach beztroskiej festiwalizacji słodkiego musowania i rozkosznego chrzęstu międzyzębnego nadeszła pora pokaleczonych podniebień, która zaskoczyła nas swoją uporczywą permanentnością – dało się słyszeć.
Szelest przewracanej kartki. Parę cukrowych kruszyn odlepiło się od pierwszej strony i spadło z cichym klikotem na podłogę. Kilka par oczu śledziło ten zjazd z rosnącym napięciem w rozdzwonionych uszach. Czyjaś prawa noga wysunęła się ostrożnie i przykryła jeden z odłamków podeszwą buta.
— Dosadnik, Dosadnik! Co jest, czytaj, no! – odezwały się ponaglająco głosy współławczyne.
Dosadnik powiódł po zebranych spojrzeniem, w którym starał się zawrzeć ostatnią warstwę swojej doktorskiej powagi. Czuł jak ta powoli wyklejała się z tęczówek jego oczu w konfrontacji z referatem. Odchrząknął dwukrotnie.
— Plakatówki. Chcemy znów mieć w ręce plakatówki. Chwytać amatorskie pędzle o wypadających włosach w trakcie maźnięcia, których kolorowe, plastikowe kadłuby dyndają zbiorczo ze słoików po tartych burakach. Chcemy jeszcze raz (albo chcemy ciągle, dalej) dmuchać do kartek pyłkiem niebieskiego bambino, żółtego bambino, czerwonego bambino i nie rozumieć statusu białej kredki. Chcemy na stołówkach wybrzydzać na panierowane ryby, z których sprytnie pouciekały ryby i został kostium ze smażonej bułki tartej. Chcemy ciastko posypane cukrem pudrem podane na serwetce z okazji Dnia Babci i Dziadka. Oddajcie Babcię i Dziadka. Żądamy zwrócenia nam autobusów, w których moglibyśmy wymiotować do reklamówek ze sklepu euro, w które wcześniej zawinięte były spocone kanapki z żółtym serem i obite po ryju jabłka. Chcemy jeszcze raz nabożnie składać w wychowawcze dłonie pozwolenia na wycieczki i wsiadać, i przebierać w obfitości foteli o niedomykających się pasach bezpieczeństwa i ukrytych guzikach wyżutych białych orbitek. Gdy tylko zaszumi silnik autobusu naszego, chcemy rozpinać w geście gospodarzy nasze plecaki śmierdzące piórnikiem i kuchnią i dzielić się jezusowo drażami, pieguskami, kinder bueno po kosteczce, czipsami, kwaśnymi żelkami, mambami i cukierkami. Te cukierki to mogą być zozole. Zozole zaczną stukać o nasze mleczne wnętrza, wyłuskując z nich cymbałkową melodię. Zozole zaczną otwierać swoje jamy szkliste, w których składowały proch strzelniczy. W ten sposób uzyskamy musujące buzie. Musujemy do skutku. Mus to mus. Następuje zbiorczy automus w autobusie. Autobus zabierze nas do muzeum, z którego nic nie zapamiętamy. Okazuje się, że jesteśmy więcej smakiem niż obrazem. Chcemy czekotubek, które, odpowiednio zaaplikowane, mogłyby przepłukać słodkim marzeniem nasze żyły. Apelujemy o możliwość chóralnego wyśpiewu Ogórka wąsatego wraz z tańcami ciężkimi i kwaśnymi jak chleb żytni…
— Nadula, co widzisz? – spytała profesorczyni, obserwując zza szyby wielką ławę postaci rozpitych stężeniem cukrów sentymentalizujących, uknuconych niezgodnie z regulaminem do referatu.
— Widzę re-dzieci – odpowiedziała.
Nad każdym z samoskazanych biesiadników eksperymentu unosiła się specyficzna łuna o płynnym kształcie. Palce Nadii w nieustannej pracy przewijały odmusowane korale różańca zozolczego.
— Wracają.