Okazało się, że całe życie się oszukiwałam. Zrozumiałam to, kiedy uderzyłam się w głowę kulą bilardową podczas niewinnego piątkowego wyjścia na miasto ze znajomymi. Że niby zagramy i fajnie będzie. Ta.
Było. Do jedenastej minuty gry, a potem zrobiłam to, co podobno zdarza się tylko na filmikach w internecie. Że niby palce mi się zaklinowały albo podrzuciłam kulę zbyt mocno do góry. Pojęcia nie mam.
Leżałam na parkiecie, a wokół stali znajomi, zabierając mi tlen. Tylko jeden z nich wykazał się zdrowym rozsądkiem i próbował mnie ocucić.
Wiem, bo widziałam to z boku. A może spod sufitu. Nieistotne.
Na pewno jaźń przeniosła się gdzieś indziej, bo w głowie ciała leżącego na podłodze zapanowała czarność z kleksami wirujących gwiazd.
Po kilku ładnych chwilach, które trudno przeliczyć na sensowną jednostkę czasu, ja spod sufitu / z boku i ja leżące na podłodze zlały się w jedno.
Otworzyłam oczy i niepewnie próbowałam się uśmiechnąć. Chyba wyszedł grymas, bo w oczach zebranych wokół odbiło się przerażenie. Odsunęli się o krok i wreszcie miałam czym oddychać.
Delikatnie macnęłam formujący się na głowie guz. I wtedy zrozumiałam. Koniec z papilotami! Dość tej męki wieczorem i noc całą, minut poświęconych na sztuczne loków kręcenie!
Witaj prostoto życia! Niech żyje nieskrępowany włos niekręcony!
Kiedy doszłam do siebie i wstałam, okazało się, że znajomi uciekli. Został tylko jeden i powiedział, że strasznie się śliniłam.