Drogi Kuzynie,
mam nadzieję, że pozostajesz w dobrym zdrowiu, a głowę masz otwartą i myśl świeżą.
Ciekawam, czy czytałeś już te pisma doktora Freuda, które posłałam Ci wraz z poprzednim listem. Miałam czekać Twej odpowiedzi, ale przydarzyło mi się coś tak osobliwego, że nie mogłam się powstrzymać, by nie napisać do Ciebie znacznie szybciej, niż nakazują przyzwoitość i umiarkowanie właściwe damom, do których zacnego grona naturalnie się zaliczam.
Otóż byłam wczoraj na zebraniu Akademii. Zapytasz pewnie, jak udało mi się tego dokonać pod pilną strażą maman i wujcia. Szczęśliwym dla mnie zrządzeniem losu przybyła z wizytą pani Komarnicka, wielka konfidentka i dobrodziejka maman (wypożyczyła jej swego lokaja i szefa kuchni na ów pamiętny bankiet, podczas którego staliśmy na balkonie w północnym skrzydle i urządzaliśmy zawody w pluciu na koafiury dam wirujących w rytm walca pod tymże balkonem), a wujcio zaniemógł z powodu podagry. Udręczony, osunął się na szezlong i tam też pozostał odziany w szlafmycę i swój welwetowy szlafrok barwy marynarskiego granatu, którego kupno doradziła mu zresztą pani Komarnicka, czyniąca nieustanne zakusy na obolałą rękę wujcia, od kiedy pożegnała, z wielkim żalem (w którego szczerość wątpi nawet maman), swego nieszczęsnego małżonka Anzelma. Moim zdaniem podchody te zaczęły się nieco wcześniej, ale nie o tym chciałam pisać, choć trzeba Ci wiedzieć, że pan Komarnicki był bardzo miłym człowiekiem i zawsze pozwalał mi jeździć na swoim ukochanym Siwku.
Korzystając z niedyspozycji wujcia i zaabsorbowania maman panią Komarnicką, udałam się do Akademii. Oczywiście nie mogłam iść bez przyzwoitki, więc zaangażowałam moją dawną piastunkę Klementynkę. Okazało się to ideą wielce nietrafioną, gdyż w połowie wykładu Klementynka opuściła salę, obwieszczając wszem i wobec, że takich świństw ona słuchać nie będzie i mnie rekomenduje to samo, a profesorowi Jeżynowskiemu radzi ożenek i uczciwą pracę, a nade wszystko przystrzyżenie bokobrodów, bo w przeciwnym razie z ożenku nici. Było mi strasznie wstyd i z nadmiaru konfuzji oraz niepomiernego zaambarasowania musiałam sięgnąć po sole trzeźwiące (również dar pani Komarnickiej), ale muszę przyznać, że miała rację przynajmniej w kwestii bokobrodów. Przepraszam Cię, drogi Kuzynie, za te meandry opowieści. Wiesz jednak, że moja skłonność do dygresji jest tak wielka jak skłonność wujcia do alkoholi wysokoprocentowych, która zapewne przyczyniła się do dręczących go dolegliwości.
A zatem do rzeczy i ani słowa więcej o perypetiach familii, przynajmniej póki nie zreferuję ci teorii marzeniowatości, którą z wielką pasją i przekonaniem wyłożył wczoraj profesor Jeżynowski. Swoje rozważania przedstawił w formie polemiki z jakimś innym badaczem o nazwisku wywodzącym się również od owocu (którego to nazwiska ani owocu nie pomnę), zajmującym się życiem intymnym ludzi dzikich (choć mi się zdaje, że określenie to jest wielce nieeleganckie i lepiej byłoby je jakoś zastąpić, co powiesz przykładowo na „ludzi w stanie natury”?). Dobrze, że nie zabrałam Klementynki na jego wykład, bo wtedy zapewne to jej musiałabym podać sole trzeźwiące. Profesor Jeżynowski, oczywiście w opozycji do swego adwersarza, postanowił zająć się nie życiem fizycznym, ale psychicznym ludzi i to nie tylko w stanie natury, ale wszystkich w ogóle. Jeździł dużo do wód, na grand tour, na Wyspy Kokosowe oraz odwiedził osadę Blemmitów (w co ja osobiście ośmielam się wątpić, gdyż są to istoty, których wizerunki figurują jeno w dawnych bestiariuszach, a oboje wiemy, że księgi te traktują raczej o stworzeniach mitycznych i kreaturach legendarnych, których w świecie rzeczywistym spotkać nie sposób). Od nich to rzekomo zaczerpnął słowo tapierowadz (jak powiedział, jest to jedynie transkrypcja na podstawie zasłyszanej mowy uczyniona, gdyż Blemmici języka pisanego nie używają), od którego utworzył nazwę jednej z wielkości kluczowych dla swojej teorii. Trzeba ci wiedzieć, że słowo to jest, jak mówią jego koledzy językoznawcy, złożeniem dwóch rdzeni wyrazowych tapiero – „owoc” oraz wadz – „płaszcz, okrycie”, a zatem oznacza najprawdopodobniej skórkę owocu (jak się później okazało nie byle jakiego). Owoc ten bowiem rośnie tylko na jakowychś hodowanych przez Blemmitów świętych krzewach. Ma on tę niezwykłą właściwość, iż kolor skórki i miąższu różnią się od siebie, a co więcej mogą zmieniać się w zależności od tempa obierania. Jedynie blemmickie kapłanki potrafią obierać ów owoc tak umiejętnie, by zrównać kolor skórki i miąższu. Blemmici wierzą, że kto będzie świadkiem tej czynności, uraduje się ze spełnienia swych marzeń najskrytszych. Profesor Jeżynowski wielce się zainspirował tym obyczajem i tapierowadzkością nazwał koszulkę marzenia, czyli wielkość, którą trzeba zmierzyć, by dotrzeć do jego osi, zwanej też sercem (osobiście wolę to pierwsze pojęcie, choć Ty pewnie uznałbyś drugie za bardziej poetyczne).
Zastanawiasz się może, drogi Kuzynie, co znaczy to wszystko? Otóż spieszę wyjaśnić Ci, że profesor Jeżynowski jest przekonany, że z marzeniami jest tak jak z tym owocem blemmickim, bowiem często ich osie różnią się barwą i materią od koszulek, w których są zabezpieczone, drzemiąc bezpiecznie w zakamarkach naszych umysłów. Tylko odpowiednie, przemyślane postępowanie z marzeniami prowadzi do wyrównania barw. Jeśli kolory są tak kontrastowe (przykładowo koszulka marzenia jest czerwona, a jego oś zielona), że nie sposób ich wyrównać niezależnie od wszelkich wysiłków, koszulkę, która wówczas łudzi i mami, odwodząc nas od prawdziwej treści marzenia, trzeba zdjąć i odrzucić daleko, bo tylko wtedy wytwarzamy potencjał somniczny, czyli punkt wyjściowy do spełnienia marzenia. Niesamowite, prawda? Myślę, że profesor Jeżynowski powinien pokorespondować nieco z doktorem Freudem. Wyobrażasz sobie, co by razem mogli obmyślić? Mój umysł tego objąć nie może, ale zdaje mi się, że byłoby to coś wspaniałego i tak różnego od tego, co nam dotąd mówiono, że żadne sole trzeźwiące by nam nie pomogły otrząsnąć się z tego przemożnego szoku, którego doznalibyśmy pod wpływem nagłej iluminacyi.
Zbliżając się do końca wykładu, profesor zapowiedział, że w najbliższym czasie planuje dalsze badania w dziedzinie marzenistyki teoretycznej. Ponoć pojęcie tapierowadzkości stanowi jedynie niewielki element równania marzeniowatości prywatnej, które z kolei wraz z dwoma innymi równaniami, marzeniowatości zbiorowej i marzeniowatości nieświadomej utworzą somnitriadę, czyli triadę marzeniową, za pomocą której profesor planuje opisać wszystkie sny, idee i rojenia ludzkości. Boję się myśleć, co by wydarzyć się mogło, gdyby cel ten zgodnie z zapowiedziami zrealizował. Wyobraź sobie, drogi Kuzynie, tapierowadzkość ma i Twa! I maman, i wujcia, i pani Komarnickiej (choć przypuszczam, że zarówno jej tapierowadzkość, jak i serce jej pragnień mają barwę marynarskiego granatu). Wszystkie zrównane barwą ze swymi osiami lub nareszcie odrzucone, by ukazać prawdziwą naturę naszych fantazyj i tęsknot. Wszyscy kręcilibyśmy się wokół osi własnych marzeń. Musielibyśmy bardzo uważać, żeby w końcu nie zrobiło się nam niedobrze, bo wtedy już na pewno żadne sole nie byłyby w stanie nas wybawić.
Pomyśl, drogi Kuzynie, o tym, co Ci napisałam. Zdaje mi się, że dzięki teoriom profesora Jeżynowskiego, Twoje eksperymenty zyskają nową perspektywę, dlatego załączam broszurę, którą zakupiłam po wykładzie. Na jej kartach znajdziesz najważniejsze pojęcia, definicje i koncepty uzupełnione rycinami. Jutro wyruszamy do wód, bo wujcio jest w wielkiej potrzebie kuracyi. Oczywiście dołączy do nas pani Komarnicka. Domyślasz się więc, że pobyt ów będzie niemałą udręką, zważywszy, że dama ta w wolnych chwilach (których ma pod dostatkiem) zajmuje się poszukiwaniem dobrych partii dla znajomych panien. Pocieszam się nadzieją na spotkanie profesora Jeżynowskiego, który w najbliższych dniach również uda się do wód, by wygłosić kilka prelekcji dla kuracjuszy.
Bywaj zdrów! Pozdrów swego Papę i moją ulubioną Chrześniaczkę Klarcię.
Twoja oddana kuzynka i przyjaciółka,
R. Helix