Piksele tańczyły mi przed oczami, tańczyły mi pod powiekami, zielone, niebieskie, czarne i oligoceńskie.
Czułem się dobrze, pogrążony w niebycie na granicy pomiędzy cyfrową próżnią a biciem bożych bębnów. Wtem kojącą połać, przykrywającą moją wizję, rozerwał szum i pomarańczowy blask. Otworzyłem oczy, a wmontowane w moją przestrzeń odpoczynkową, zawieszone w formie pośredniej między fizycznością a fatamorganą, megafony zaryczały: „Adam! Zostałeś! Wybrany! Udaj! Się! Do! Punktu! Kostiumizacji!”. Znów ten pieprzony pech, byłem pewien, że ten pryszczaty małpiszon wyjechał z rodzicami do Darłówka i da mi w końcu odetchnąć świeżym kodem. Czas na przebieranki. Zmierzałem już po mój biało-czerwony kombinezon z wielkim orzełkiem na plecach, by ponownie zawalczyć z wrogami narodu, ale tym razem zostałem pokierowany do innej szatni. Pewnie zachciało mu się urozmaiceń, pewnie wciśnie mnie w czerwono-biały trykot i znowu będzie wypluwał z siebie okrzyki o Janne Ahonenie i wpieprzał pizzowe cheetosy, że też spośród milionów ludzi musiałem trafić na takiego półgłówka, a na rozmowie wstępnej obiecywano mi podniebne przygody i miłą atmosferę, taki chu*.
Otworzyłem drzwi do szatni numer 3243 i zobaczyłem różowy kombinezon, cały różowy, bezczelnie nienarodowy, niezbyt bogurodziczny. Śmierdziało tu podpuchą, śmierdziało mi to bardzo, ale wyboru nie miałem, wgniotłem swoje cyfrowe ciało do środka, zapiąłem wszystkie zamki i guziczki, i zacząłem człapać na górę. Małpiszon już pewnie był wkurzony, że mu się ładowanie przeciąga, ale ja intencjonalnie stawiałem małe kroczki, powolutku, powolutku, tylko tyle mogę zrobić, taki strajk włoski. Gówniarz pewnie zasymulował chorobę, żeby do tego Darłówka nie jechać i męczyć mnie bez żadnych ograniczeń. Zakończ to stwórco i skasuj mój zapis raz na zawsze!
Dotarłem na belkę startową. To była najwyższa skocznia, słoweńskie K250. Rozejrzałem się. W oddali majaczyły niewyraźne, zielone drzewka, porozrzucane po ośnieżonych stokach, jak butelki po coli w pokoju małpiszona, jak piłeczki małe i duże w pokoju małpiszona, jak hot wheelsy w pokoju małpiszona. Niebo było graficznie niedoskonałe, podzielone na nierówne niebieskie pasma, belka startowa niewygodna, w zasadzie wszystko było jak zawsze, był tylko jeden wyjątek… Przed ekranem białego pudła, w którym mieszkałem, nie siedział małpiszon, a jakaś długowłosa, jedwabistoskóra istota, promieniująca szczęściem. Ledwo się jej przypatrzyłem, a sygnał rozbrzmiał. I zepchała mnie ta istotka w dół skoczni, podjazd był okropnie długaśny, a wiatr wywiewał ze mnie wszelakie nadzieje na dobre lądowanie. Nie pomógł także zły timing tej pięknej istotki i prędko zaryłem głową w rozpikselizowany śnieg. Na szczęście stwórca nie zaprogramował mi bólu, zaprogramował za to coś innego – jakieś dziwne mrowienie na myśl o tej pięknotce.
Zrespawnowałem się na belce startowej i bam, znów śmigam po zjeździe, znów czuję w swoim kodzie, że lądowanie będzie twarde, ale to nic. Gdy tak miotała mną ta tajemnicza długowłosa, śmiejąc się przy tym, pierwszy raz w moim zapisie poczułem, że czegoś chcę, o czymś marzę. I nie, tym razem nie było to pokonanie Janne Ahonena, zresztą tak naprawdę te skoki, to zawsze miałem w dupie. Do tej pory najbardziej ceniłem sobie czas dryfowania w wirtualnym bezkresie. A może i ja mógłbym, tak jak małpiszon, po prostu wstać i odejść od białego pudła? Może gdybym wybił się wystarczająco daleko, może gdybym poleciał ponad cyfrowymi murami, pod nartami zobaczyłbym więcej drzew porozrzucanych w śniegu, a potem leśne lapidaria, gdzieś chatki chowające w sobie tajemnice, wiatry spokojniejsze, schody nie prowadzące na górę, a w dół, pełne butle coli, może w końcu trafiłbym do tej rzeczywistości, gdzie mieszka małpiszon, zobaczyłbym to morze polskie, o którym biadoli jego ojciec, te schabowe, na które woła go matka piskliwym głosem, dowiedziałbym się, dlaczego na komendę „odrób lekcję”, małpiszon szybko ucieka. Zajrzałbym za to okno, za jego plecami, gdzie czai się monstrualna otchłań. W końcu doleciałbym w ramiona tej istotki niebiańskiej, długowłosej, pięknej tak, że dałbym się za nią wymazać.
Więc siadam znów na belce, niewygodnej jak cholera, i czuję, że tym razem polecę daleko. Już nie posłucham komend istotki, nie będę zważał na ograniczenia, nie przeszkodzi mi wiatr, który ledwo mnie smaga, jakby od niechcenia. Mam w sobie, gdzieś w kodzie, jakieś zapisy mityczne, jakieś znaki symboliczne, coś, co mnie wyróżnia chyba, bo wierzę w to sam, że mogę, że ten marny cyfrowy żywot już się dla mnie nie zgrywa. Rozpędzam się, jak nie rozpędzał się nikt przede mną, sunę po skoczni, wybijam się i wpadam w jakąś maź senną. Nie ma już nart, nie ma kombinezonu różowego, nie ma zbędności. Na horyzoncie widzę już jakieś nieodkryte wcześniej drzewa, chatki, a gdzieś z nicości słyszę kroki, i nagle wiatr silny, jak silny nie był nigdy, muzyka swobodna, piksele z pikseli wypadają. I bum, zwiewa mnie w dół, popycha ku skoczni znów. Ląduję na jej skraju, ryjem ryję w ziemi. 400 metrów na liczniku, lecz nieustane, hałasy coraz głośniejsze, klucz się przekręca w oddali.
— Siora, spadaj od mojego kompa, znajdź se inne przyjemności — słyszę i wiem, że to koniec, to koniec marzeń, koniec spokoju i koniec tej zwiewnej… miłości?