W różnych tematach najlepiej przechodzić do sedna sprawy bardzo dosłownie. Może nie do końca aż tak dosłownie – z marginesem błędu zrozumienia oczywiście – ale życie nauczyło nas, żeby bardziej ostrożnie niż na odwrót.
Czasem też tak trudno, ale jakby łatwo przyznać się do faktu, że nie mamy pomysłu. Że jesteśmy balonikiem, pustym pudełkiem, przestrzenią kosmiczną jednorazową. Ale wtedy właśnie ta dosłowność przychodzi nam z ratunkiem, jest szalupą ratunkową. Kółkiem dmuchanym na przestrzeni morza beznadziejności. Więc jeżeli nie myślisz, po prostu opowiadaj. Tak jak było!
W taki też sposób dzisiejsza rzecz będzie o wspomnieniach karcianych, hazardowych, bo przecież echa przeszłości, wspomnienia najcudniejsze to najlepszy temat. Echolandy, bo tak to chyba leciało, to niesamowita podróż myślowa po odgłosach powtarzających się zwykle na co dzień. Sposób zdecydowanie sprawdzony -– bo naoczny i nauszny – a poza tym to całkiem przyjemnie jest cofnąć się o jakieś kilka, kilkanaście lat i powspominać nie-najlepsze-stare czasy. Owszem, mogłoby być o domkach z kart, ale to nigdy nam nie wychodziło, po prostu nie opanowaliśmy patentu. Tak też bywa. Chyba też nie należymy do osób zbyt cierpliwych, ale nie każdemu cierpliwość jest pisana.
Na tapecie stawiamy grę w wojnę. Samozwańcze zasady, odwaga, smak porażki albo satysfakcja ze zwycięstwa, tak to życie kształtowało się poprzez przerzucanie się wzajemne kartami, bo w końcu: wyższa na stosiku wygrywa. Chyba że ma się dżokera, to wiadomo, że cały świat jest wygraną. A jak to w branży bywa – rozgrywki prowadziłam bardzo namiętnie, ekscentrycznie, niejednokrotnie nieczysto, jednak tu nieistotna była podróż. Istotny był cel, a jaki cel, to oczywiste. Podglądanie kart, bardzo proszę! Udawane zdziwienie, że przypadkiem wzięło się nie tę kartę, którą trzeba było, oczywiście! Prawdziwe życie nigdy nie jest też uczciwe, wzorce przekazane. Talia wygrana. Nie przetasowane. Teraz tasujesz ty (bo ja nie potrafię).
A jak wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Po nieskończonych godzinach spędzonych na przerzucaniu się kartami chcieliśmy w końcu spróbować czegoś nowego – bardziej ekscytującego, mniej losowego (życie bywa przewrotne i nie zawsze wszystko opiera się na ślepym losie!!!), taktycznego. Słowem: gry zaawansowanej. Z pomocą przyszła nam gra znana każdemu wyjadaczowi karcianemu, a jaka, to jasne: makao, makao i po makale! (Nie ukrywamy, że skusiła nas do niej przede wszystkim nazwa jako entuzjastów napoju, rym makao-kakao, totalnie przepadliśmy – najpierw za przepysznym tytułem gry, sama rozgrywka była gdzieś na końcu.) Na zdrowie!
Z tą grą jest jeden problem: da się grać w nią tylko w kręgach sobie znanych, gdzie nauka pochodzi od jednej osoby. Każda bowiem grupa, rodzina, zgromadzenie mniejsze lub większe, posiada swoje zasady. Szkic rozgrywki oczywiście pozostaje ten sam. Ale te drobne, najdrobniejsze różnice (czy król kier daje pięć kart w prawo czy lewo?) przekonały nas do tego, żeby jednak z makao nie wychodzić poza własny dom. Nie chcielibyśmy przecież wracać do czasów wojny, czyż nie?
Gra jaka jest, każdy widzi, więc też nie do końca poczuwam się do obowiązku tłumaczyć wszelkie zasady. Czym można się podzielić, to na pewno ostrzeżeniem: karty między palcami nie mają miejsca! Jakaż to okrutna była kara za przegraną grę! Równoległa zasada: gdy przychodzi bardzo delikatny moment rozrywki (ktoś, kto powinien wygrać, przegrywa), zasady gry można nagiąć. Tak na potrzeby chwili. Impresjonizm. Bo gra w karty to sztuka, rzecz jasna.
Wstyd nam trochę przyznać, że nie znamy zasad innych gier. Chociaż przewijały się przez nasze życia różne, nie sposób było nam zapamiętać. Tu i teraz przyznajemy: po prostu nas tego nie nauczono. Cała terminologia pokerowa, strity, karety – to budzi w nas lekki niesmak, przecież brzydzimy się hazardem i wszystkiego, co z nim związane. Chyba że gramy w makao. O pieniądze plastikowe. Na naszych zasadach.