Stoję na balkonie i palę ostatniego w życiu papierosa. Albo nie. Stojąc na balkonie, palę ostatniego w życiu papierosa.
Myślę o tym, że i ja kiedyś umrę, choć przecież — jak pisał poeta — ja z tych, co śmiercią gardzą, podobnie zresztą jak życiem, tą „egzystencją marną, co dana mi została tylko na chwilę, zbyt ulotną, by się do niej serio przywiązywać”, choć podobno to „życie nad śmiercią przeważa, bo taka istnienia kolej”. Podobno. Podobno istnieje też poezja nieafektowana. Podobno.
Stojąc na balkonie i paląc ostatniego w życiu papierosa, czuję gorycz na podniebieniu, czuję rozgoryczenie. Nikt nie potrafi mi zepsuć humoru tak, jak martwi poeci z jezior czy skądinąd. Martwi poeci oraz moja matka, naturalnie. Bezgłośnie a mimowolnie, niemrawo a szeleszcząco powtarzam jej słowa-wyrzuty; coś o wymarzonych wakacjach, na które się nigdy nie udała, o mężczyznach, których nie poznała, a poznać podobno mogła, wreszcie i o tym, że całe nieszczęsne życie dla mnie poświęciła i potencjalną karierę na uniwersytecie też, chociaż nigdy na żadnej uczelni nie studiowała, za młoda była na to wszystko, co spadło nieoczekiwanie, jak odpowiedzialność za drugą osobę, jak nóż, który może się okazać jedynym wyjściem z sytuacji, a nóż, niczym brzemienna w skutki odpowiedzialność, spada bezgłośnie i na raz.
Nie daje mi też spokoju mężczyzna o Beckettowskim obliczu, wyschnięty na wiór i mroczny, to słowo najlepiej oddaje jego powierzchowność, spotkany przypadkiem na ulicy, jakieś trzy miesiące temu (choć mogło to być i pół roku, pamięć mam ulotną oraz dosyć niesforną, momentami wręcz frywolną, o czym to ja…). Powiedział z akcentem, pięknym brytyjskim akcentem, zupełnie transparentnym, który nie był ograniczony geograficznie: „A dog is a dog. A cat is a cat is a cat, however”,zmuszając mnie tym samym do niekonkluzywnych rozważań nad przechodniością relacji identyczności. Bo skoro „jest przodkiem”, to przykład relacji przechodniej, a „jest rodzicem” – nieprzechodniej, to gdzie ja mam się w tym wszystkim odnaleźć na osi czasu, jeśli pamięć to zjawisko efemeryczne, tak krótka i selektywna, nigdy zbiorowa, zawsze indywidualna i w gruncie rzeczy zanurzona w tu i teraz?
Moja matka ma za to pamięć absolutną i każdą krzywdę, i złorzeczenie jest w stanie przechowywać przez lata, może nawet całe życie, pielęgnując w sobie niczym nieskrępowaną nienawiść, pomimo niepodeszłego, młodego wręcz wieku, trzech hipotetycznych zawałów, dwóch deklarowanych udarów, rzekomej endoprotezy biodra i bez wątpliwości wrednego charakteru. Moją matką straszono dzieci, gdy były małe. Moja matka dorabiała jako strach na wróble i odstraszała wściekłe psy. Moja matka wymuszała zeznania, wygłaszała krytyczne opinie i hojnie tudzież obficie szafowała wyrokami. Moja matka nigdy nie pochwalała mojego zainteresowania teorią sztuki, ponieważ sama uznawała tylko praktykę, nie szanowała przeto Mondriana, Malewicza czy Strzemińskiego, zachwycała się za to Rousseau i chorwackimi malarzami naiwnymi.
Tymczasem, w jakiś niesprecyzowany bliżej sposób, słowa mojego Becketta stały się przyczynkiem do pogłębionych studiów nad barwą. Poszukiwania nieobiektywnej i niefizycznej, lecz idealnie precyzyjnej, zindywidualizowanej i subiektywnej definicji barwy doprowadziły mnie z kolei do nie mniej zaawansowanych studiów nad życiem i twórczością Kandinskiego, genialnego praktyka i teoretyka barwy, tego samego, który – pod wpływem silnych doznań synestetycznych – stwierdził (w O duchowości w sztuce), że „kolory to klawisze, oko pełni funkcję młoteczków, dusza to fortepian wraz z jego nader licznymi akordami, a artysta jest ręką, która gra, dotykając klawiszy i tym samym powodując drgania w duszy”.
Kandinsky wydał O duchowości w sztuce w 1911 roku, sześć lat przed narodzinami jedynego dziecka, Wsiewołoda, o którym to fakcie ani on, ani jego żona Nina nikogo nie poinformowali. Kandinsky wydał swoje opus magnum w 1911, dziewięć lat przed śmiercią jedynego dziecka, Wsiewołoda, śmiercią, którą – podobnie jak narodziny – rodzice zupełnie przemilczeli, choć istnieją powody, by przypuszczać, że kierowały nimi pobudki natury osobistej, nie zaś brak uczucia do jedynego dziecka, Wsiewołoda. Być może uznali, że ich dramat to kwestia niepubliczna i nieobiektywna, jak precyzyjna i subiektywna teoria barwy. Ciekawe, jaki kolor miał smutek Kandinskiego.
Dochodzę do wniosku, że jeśli podzielić cały świat na psy, które są psami, oraz na koty, które są kotami, które są kotami, to do pierwszej grupy zaliczyć należy sztukę figuratywną, w tym zwłaszcza naiwną, życie samo w sobie, moją matkę, jej ideę miłości wsobnej oraz zaborczej, ostatniego papierosa, praktykę barwy, Kandinskiego (1866–1944) i Wsiewołoda (1917–1920), do drugiej zaś sztukę abstrakcyjną i pewne rejony konceptualnej, idee Kandinskiego, uczucie po ostatnim papierosie, teorię barwy, śmierć Wsiewołoda, śmierć jako taką, pustkę po matce. Mimo iż jestem psem, który jest psem, to pragnę zostać kotem, który jest kotem, który jest kotem, i który ma tylko jedno życie, jedno wystarczy.
Stoję więc na balkonie i palę ostatniego w życiu papierosa. Albo nie. Stojąc na balkonie, palę ostatniego w życiu papierosa, bo czuję, jak niebezpiecznie spóźnia mi się okres.