Kiedy patrzę z perspektywy czasu na projekt egzystencjalny niejakiego Papieryka, dochodzę do wniosku, że istnieją jeszcze ludzie, dla których „2+2=4” i inne „oczywistości” jawią się jako arbitralne zdania, w które nie sposób uwierzyć na trzeźwo.
Papieryka poznałam kilka lat temu na bankiecie pokonferencyjnym. Tego typu śmieszne zgromadzenia to wylęgarnia ludzkiej pospolitości i hipokryzji, dlatego postanowiłam ogarnąć wzrokiem tłum profesorów-biesiadników w nikłej nadziei na znalezienie tej jednej pary oczu, która nie straszyłaby nachalną oczywistością. Wzrok zawsze warto kierować na obrzeża sali, gdzieś w okolice drzwi wyjściowych i toalet. I tym razem moja metoda nie zawiodła: w rozrzedzonej ciżbie koło bocznego stolika z winem dojrzałam Papieryka.
Siedział z nogami zwiniętymi spiralnie wokół siebie jak węże oplatające Hermesowego kaduceusza. Na głowie miał pokraczny kapelusz z papieru, który pod wpływem przeciągu wpadał mu na kostropaty nos, a wtedy ów dziwny jegomość parskał ze złości i pergaminową, inteligencką dłonią poprawiał szybkim gestem to rybackie nakrycie głowy. Oczy miał nieruchome i szkliste: patrzące na same siebie. Na chudych kolanach rozłożony miał stos zapisanych papierów. Pismo było tak nieczytelne, że można było podejrzewać, że Papieryk włada jakimś innym nieznanym pismem, przypominającym bardziej sanskryt, aniżeli zwykły łaciński alfabet. Kiedy do niego podeszłam, nawet nie podniósł wzroku, głęboko, wręcz zatrważająco, pogrążony we własnych myślach i skupiony na sporządzaniu czarnym piórem kolejnych bazgrołów. Nie miałam wątpliwości, że na bankiecie znalazł się przypadkiem bądź w charakterze gościa honorowego; nie może być przecież jednym ze zwykłych prelegentów. Od razu czułam, że włada on jakimś hermetycznym argot i nie mogę tak po prostu spytać go o godzinę albo przedstawić się jako doktorantka z polonistyki. W końcu, zniechęcona własnym brakiem inicjatywy, zapytałam go wprost: „co pan pisze?”.
Drgnął leciutko, jakby przebudzony z długiej drzemki, ale nie przerwał transowej pisaniny. Wskazał tylko kościstym palcem jeden z porozrzucanych na podłodze świstków, na którym było napisane – wyjątkowo czytelnie – co następuje:
Oderwałam szybko wzrok od kartki z uczuciem narastającego niepokoju. On także odwrócił się do mnie, zdjął kapelusz i z lekkim uśmiechem powiedział:
– Dzień dobry, Papieryku.