Kalarepian wskazał włochatym palcem na fantazyjną dżdżownicę, która na swoim grzbiecie przyczepiony miała liścik z miniaturowym serduszkiem.
Byłem szczerze zdziwiony, ponieważ to ja wynająłem na dzisiaj identyczną dżdżownicę, umówiłem się z nią, że przybędzie dokładnie o czternastej, a na swoim grzbiecie będzie miała liścik z serduszkiem, ale przebitym miniaturową strzałą.
Chciałem wyznać mu miłość najkalarepną i przysięgać dozgonne całowanie.
Poznałem go przez system karteczek na targowisku, uczestnicząc w programie swatek-babiszonji. Zabawa polegała na szukaniu się pomiędzy straganami i obserwacji napisów przy warzywach i owocach, które sugerowały, dokąd iść. Sprzedawczynie chrząkały, kaszlały, bekały i posyłały mi porozumiewawcze spojrzenia, co pomagało odczytać ich literackie zapiski i intencje. Szukałem swoich smaków, jednocześnie prezentując własny. Odnajdywałem się tam na nowo, jakby kaszel starych prukiew decydował o mojej szczęśliwej młodości, a pot na moim karku zwiastował balsamiczną gotowość do masażu. Gdyby wtedy ktoś mnie rozkroił, w środku znalazłby smak i zapach, którego pragnie.
Pierwszy raz zobaczyłem go pomiędzy szparagami i cukiniami, kiedy uginał kolano i czyścił wacikiem swój tatuaż. Miał seksowny, włochaty palec, poza tym wszystko na jego ciele było gładkie, delfinie i kalarepowe. Już wtedy chciałem go dozgonnie całować, choć nie wiedziałem, co kryje się w jego oczach, bo wzrok jego utkwiony był w waciku i okrężnych ruchach. Gdy wreszcie na mnie spojrzał, jego oko zadrżało tysiącem świstków, jakby wszystkie papierki na straganie, na których widnieją ceny, sprowadziły się do jego oczodołu. Zasłonił się i zazielenił, a jego tatuaż poruszył się, przechodząc z kolana na łokieć. Zauważyłem, że był to korzeń.
Bardzo powoli podszedłem do niego i zapytałem o długość paznokcia, w kieszeni trzymałem bowiem linijkę i tylko to mi przyszło do głowy.
Kalarepian uśmiechnął się i wyciągnął w moją stronę włochaty palec, na co ja błyskawicznie nadstawiłem swój kark, na którym gromadziłem słońce i wszelkie obawy. Wiedziałem, że po zetknięciu z jego palcem zacznę się głęboko podniecać, tym bardziej, że zobaczyłem wędrujący po jego ciele korzeń. Widziałem w jego oku zalotny świst.
Dzisiaj patrzę na niego bynajmniej nie świstkowo. Biorę go do soczewki w całości, najlepiej nago, i wędrując palcami po kolei, szukam korzenia, który lubi przede mną uciekać. Obiecałem Kalarepianowi, że nigdy go nie ugotuję, nie zjem i nie sprzedam.
Kiedy otwieram liścik, który zamontował dla mnie na grzbiecie dżdżownicy, waham się i przedłużam czas słońca na lizanie mojego karku. Ta chwila, kiedy jeszcze nie wiem, przypomina mi o najwspanialszych rozdrożach myśli, wtedy jestem tylko kołataniem i wyczekiwaniem. Po przeczytaniu gładzę go najzdrowiej i czynię seks.