Znam jednego świstaka. Chciałabym go znać lepiej, ale i tak znam go dość dobrze. Pamiętam, jak był mały i jak dorastał.
Pamiętam, jak na małych papierkach-sreberkach rysował ludziki Lego.
Pamiętam, że lubił ostrzyć kredki zębami. To było zabawne. Chował się w kącie i obgryzał po kolei zieloną, czerwoną, niebieską kredkę. Czasami robił to, oglądając filmy. Obgryzał kredki, zamiast obgryzać paznokcie jak ja. Plus był taki, że nie potrzebowałam strugaczki. Temperówki. Jakkolwiek to nazywasz. Dawałam świstakowi i prosiłam o przysługę.
Świstak nie zawsze miał chęć na struganie, ale od czasu do czasu nachodziła go dzika ochota i wtedy najczęściej okazywało się, że w domu jest za mało kredek i strugał też wszystko inne. Krzesła, barierki przy schodach, balustradę, drzwi. Od mojego pokoju i od jego pokoju.
Trochę spiłował sobie od tego zęby. Ale i tak ma piękny uśmiech.
Od czasu do czasu podkradałam mu jego rysunki na papierkach-sreberkach. Przyklejałam na drzwiach biurka i siedziałam skulona obserwując je godzinami.
Te małe obrazki wciągały. Te małe sreberka działały jak puzzle. Zmieniałam kolejność i powstawała zupełnie nowa, inna historia.
Dziwnych wojowników, elfów, rączych koni, zamków fortec, ludzików Lego.
A czasem Pokemonów.
Świstak nie przywiązywał wagi do rysunków i papierków. Nie przeszkadzało mu, że znikają.
Sam miał inne zadania.
Budowanie z klocków. To było poważne.
Budował z Lego złote tabliczki czekolady w kolorach tęczy. Bar of chocolate. Prawdziwy bar prawdziwej czekolady.
Potem ja się wciągnęłam.
Jedna za drugą buduję błyszczące czekoladki.
A świstak siedzi i zawija je w te sreberka.