zamieszkałam w domu słonia, bo nie byłam niczyją żoną.
bo nie przeszkadza mi szorstka szara skóra, kły i małe oczy.
zamieszkałam w domu słonia, bo już nie miałam dokąd iść, wszystkie domy się zamknęły, przez judasza mogłam tylko podglądać ciemne przedsionki. czasami zza przepierzenia zezowały na mnie jakieś oczy, czasami skrzypiały deski podłogi pod czyimiś stopami.
zamieszkałam w domu słonia, bo stałam się tak mała, że już prawie nikt mnie nie zauważał, przemykałam pod ścianami jak mrówka, lawirowałam między butami przechodniów, w skomplikowanych labiryntach kozaków, mokasynów i kaloszy.
zamieszkałam w domu słonia, bo nie mieściłam się w swoim. wylewałam się przez okna, szpary w ścianach, przez framugi. byłam jak surowe ciasto drożdżowe, które urosło w za małej misce. nie było dla mnie miejsca, nie mieściłam się w sobie.
zamieszkałam w domu słonia, bo było mi już wszystko jedno. bo było mi za dobrze. bo było mi źle. bo chciałam poczuć coś nowego. śmierdziało nudą, jakby ktoś przypalił płynną nudę w emaliowanym garnuszku.
zamieszkałam w domu słonia, bo mówił, że ma wygodne łóżko z kołdrą w małe różyczki. że będziemy spać przytuleni. że owinie się wokół mnie swoją trąbą, że zajrzy mi nią do środeczka (oczy mu błyszczały łobuzersko, kiedy to mówił). śmiałam się, bo słoń lubił mój śmiech.
zamieszkałam w domu słonia, bo był brzydki. nie miał muskułów, zarostu ani gładkiej skóry. nie stawiał drinków kobietom w barach, one też nic mu nie stawiały, jeśli wiecie, o co chodzi. nie używał wody kolońskiej i dziwnie wiązał sznurowadła.
zamieszkałam w domu słonia, żeby go karmić, poić i wyprowadzać na spacery. najbardziej lubiłam z nim chodzić do składu porcelany, rozwalaliśmy wtedy wszystko jak leci i uciekaliśmy z szaleńczym chichotem, który sypał się za nami jak koraliki albo groszek. czasami tłukliśmy się po klubach, słoń przegryzał wódę słoninką i głośno bekał. życie było kanciaste, szorstkie i zimne, ale wobec nieskończoności galaktyk i naszej małej nieistotności raczej udawało nam się zachować spokój.