O godzinie piątej après midi swędzenie nieogolonych łydek Staszka przybrało na sile.
Wrócił do domu nad ranem. Nieumyty i podpity I Kwartetem smyczkowym, rzucił się teatralnie na posłanie, zrywając przy tym baldachim w srebrne nutki. Obudził się z jękiem o piątej po południu, kiedy swędzenie nieogolonych łydek przybrało na sile.
— Do szczerej nędzy! – zaklął uroczyście Staszek, wyjąwszy z lewego oka wczorajszy b-moll, który zaplątał się w kąciku łzowym z powodu nadmiaru koncertowych wzruszeń.
Staszek nazywał siebie „artystą”, bowiem od paru lat codziennie chodził do filharmonii, aby wydawać dźwięki ze swojego fis-taszka. Dostawał za to miesięcznie od dwóch do dwudziestu dwóch kilogramów orzeszków arachidowych, którymi mógł opłacić sobie czynsz w niezłej mansardzie.
W orkiestrze, oprócz wspomnianych artystów, byli także figurażyści, których rekrutacja przebiegała podobnie, choć odmiennie. Każdy członek orkiestry musiał spełniać jeden bądź dwa warunki sinequanonne. Na stanowisko artysty wymagano tzw. wiedeńskiej aparycji (pociągła twarz bez porów na nosie, poziom nawilżenia skóry wyższy o stopę inflacji od przeciętnej, powaga i wrażliwość wypisana na lekko obwisłych policzkach. Słowem: buzia ulana jak z huty szkła, lecz bez cienia erotycznej zachęty). Dodatkowo, artysta musiał posiadać własny instrument, który odpowiadałby jego wewnętrznemu usposobieniu. Te dwa warunki rzadko więc bywały spełnione jednocześnie (zazwyczaj jeden wykluczał drugi). Staszek jako etatowy artysta znajdował się więc w ciasnej elicie filharmoników, na których można było zarówno patrzeć jak przez umyty kieliszek, jak i słuchać wydawanych przez nich dźwięków.
Ze względu na trudny proces rekrutacyjny artystów, zaczęto z czasem uzupełniać zespół figurażystami, którzy spełniali jedynie warunek wiedeńskiej aparycji. Zasiadali oni podczas koncertów ze swoimi wyrzeźbionymi instrumentami i szczerze udawali grę na fis-taszkach, cis-taszkach, a nawet, o zgrozo, na fisdurbemolcismol-taszkach (odpowiednich jedynie dla artystów o naprawdę niezgłębionej osobowości).
Aparycja Staszka została oceniona dość wysoko (około trzech kilogramów orzeszków za profil lewy oraz dwa i pół za profil prawy). Osobowość kwalifikowała się aż na głębię fisdur-taszka (do fisdurbemolcismol-taszka brakowało mu tylko rozziewu między jednym okiem a drugim, zdradzającego „niepokojącą ambiwalencję gorgonicznego spojrzenia”, ale Staszek zdawał się tym nie przejmować i brać życie takie, jakie jest).
Staszek, po wyjęciu wczorajszego bemola z zaspanego oka, włożył sprawnie swój garnitur firmy Vienetta, upewnił się, że w teczce znajduje się cała partytura na aktualny koncert, i popędził na próbę. W sali filharmonijnej siedzieli już spoceni z ekscytacji artyści, przecierając nawilżającą chustką swoje lekko obwisłe policzki. Po nastrojeniu instrumentu, Staszek wyciągnął z teczki pliczek z partyturą I Koncertu smyczkowego.
— Do szczerej nędzy! – zaklął ze wzburzeniem i splunął do chusteczki, żeby nikt nie usłyszał (chustka pobladła lekko i zmarszczyła się z obrzydzeniem).
Partytura Staszka nosiła cechy nadgryzienia. Po krzyżykach i bemolach zostały tylko małe dziurki jak w tylżyckim serze. Staszek, mimo że nie posiadał hiatusu między oczami, domyślił się, kto mógł stać za tym niecnym występkiem. Z trudem przypomniał sobie wczorajszy upojny wieczór z kilkoma figurażystami z zespołu.
— Ach więc to tak! – zacytował z pamięci wiersz Szymborskiej. — Chcecie mnie wygryźć i zdegradować! – dodał dla wyjaśnienia.
Staszek z bólem spojrzał na swój fisdur-taszek i zaczął uświadamiać sobie, że dziś wieczorem, a może już zawsze, czeka go los figurażysty. Przetarł oblicze kawałkiem zerwanego baldachimu i wtedy dopiero zauważył, dlaczego o godzinie piątej après midi obudziło go swędzenie nieogolonych łydek.
— Do szczerej nędzy! – powiedział z powabem, a jego spojrzenie nabrało cech niepokojącego rozziewu.