Ja, Lef Mug, bez ucha
Lef z gżywom kompany,
w kaftan odziany
W latarni czytał bajki dzieciom
Ciało szkliste, świetliste, mieni się przy świecy
Ciągnie, rozciąga, rozlewa się jak wosk
Pod wpływem ciepła
serca
gorącego
jak guma balonowa stali stopionej w hucie
Pierś obła o wzgórzu łagodnym opasłej plamy sutka
Wygina się i napręża z ciałem pałąkowo odchylonym
w tył
wygiętym, naprężonym
zapomnianym w nieopamiętanym
zamyśleniu
nad sobą
W świetle latarni wielki cień
Straszny to był dzień
w którym bez słońca fale rozbijały brzeg
Grzywy gąbczaste biły o skały
Wielkiego zwierza były to drygi i drapy
To morski lew
Zbiera fale, mami dzieci
a kiedy usną
Ich krwawych czupryn ochłapy
O skał ostrogi rzuca
I ma ubaw po pachy