Bardzo lubił mizianie. Definiował je jako smeranie, gładzenie, muskanie końcówkami palców po całej powierzchni skóry. Najlepiej powoli i z namysłem. Delikatnie. Bez pośpiechu i natarczywości, nie daj Boże drapania. Najlepiej długo i płynnie. Bez interwałów i zadyszki.
Mruczał wtedy wewnętrznie, zwijał się w spazmach przyjemnych, a jego długa i puszysta sierść falowała, nabierając srebrzystego blasku. Pogłębiały go lekkie wyładowania elektryczne, które drobnymi iskierkami wystrzeliwały z końców naelektryzowanych błogością włosów.
Trudno było wskazać jednoznaczne i oczywiste strefy miziaczne na jego ciele. Czasem mieściły się za lewym uchem i w okolicy pępka, a czasem migrowały w okolice pięt lub policzka. Ich namierzenie i aktywowanie wymagało uważności i skupienia.
Niemiziany, przepadał w górskich wąwozach. Kładł się w ich łożyskach, zastygając w półśnie i w półoczekiwaniu. Jego aksamitne futro ścieliło się wówczas miękkim kobiercem traw lub śnieżną kołdrą w zależności od pory roku. Splatał się w uścisk z przyrodą, śpiąc czujnie.
Wiedział, że Ona przyjdzie.
W swoich odwiedzinach była bardzo regularna, systematyczna i czuła. Napływała w wąwozy falami delikatnego wiatru, budząc każdą komórkę jego ciała. Gładząc i miziając. Wirowali w zmysłowym tańcu, w zjednoczeniu dwóch energii. Ten moment był dla nich wiecznością, którą mogli powtarzać do nieskończoności.
Dlatego rozłączali się bez żalu.
Ona rozpływała się w powietrzu, zostawiając wieczorne kropelki rosy na liściach.
On wzlatywał na niebo, gdzie zwijał się w pełny Księżyc.
Nazajutrz wydawało się, że nie ma po nich żadnego śladu.