Paproch na połach płaszcza. Gdyby ten paproch znalazł się akurat na połach, to jeszcze nic by z tego nie było – usiadłby na tym paprochu i tyle – ale paproch znalazł się akurat na rękawie.
Dyrektor nie mógł więc go przeoczyć. A moment był absolutnie niewłaściwy. Choć także, trzeba to sobie jasno powiedzieć, na odkrycie paprocha na rękawie płaszcza nigdy nie ma dobrego momentu. Można jedynie powiedzieć, że ten właśnie moment był bardziej niewłaściwy od innych niewłaściwych momentów. Trwała bowiem uroczystość. Uroczystość, której pan Dyrektor w dodatku przewodził, a moment, w którym dostrzegł paproch, zbiegł się z chwilą, gdy właśnie po dwugodzinnym przemówieniu Prezesa Rady Dyrektor został wezwany do mikrofonu. Jakże jednak mógłby w spokoju podejść do mikrofonu, wiedząc, że na rękawie jego płaszcza znajduje się paproch nieusunięty. Począł więc paproch usuwać. Zrazu ze spokojem stoika, przekonany, że ci, którzy oczekują jego wystąpienia przed mikrofonem, mogą chwilę poczekać, a w końcu strzepnięcie paprocha z rękawa to najzwyklejsza rzecz w życiu. Chciał więc zrzucić go jednym strzepnięciem, by nie pozostawić w nikim cienia wątpliwości, że on swego paprocha ukrywać nie zamierza, przeciwnie – tak zamaszyście się go pozbywa, przyznając jednocześnie, że paproch miał. I że tak bardzo jak bardzo miał paproch, to jeszcze bardziej go teraz już nie ma, bo się od niego oddzielił jednym świadomym i zamaszystym gestem. Po takim geście nikt już nie będzie mógł kojarzyć go dłużej z tym paprochem. Nie był jednym z tych ludzi, którzy sądzą, że im bardziej się coś strzepuje, tym bardziej się to ma. Przeciwnie – strzepywał właśnie po to, by nie mieć. Po to, by nie mieć, ujawniał, że ma.
Paproch jednak to był byt osobny i może w każdej innej sytuacji dałby się łatwo strząsnąć, ale to była sytuacja publiczna i nie dał się po prostu. Nawet nie, żeby głośno zaprotestował czy uczynił coś znaczącego. Pozostał niewzruszony w tym samym miejscu na rękawie płaszcza. Nie był już neutralnym paprochem. Po tak zamaszystym strzepnięciu musiał stać się paprochem politycznym, choć do tego czasu był przecież paprochem zupełnie zwykłym, paprochem bez nazwy i bez imienia. Teraz stał się Niestrzepniętym Paprochem. Milczenie za mikrofonem się przedłużało, publiczność czekała, co więcej sam Dyrektor w celu strzepnięcia paprocha już wstał. Mógł więc w tej sytuacji jedynie przyznać się do poniesionej klęski, zaniechać strzepywania paprocha i przed mikrofonem wystąpić w pełni w paprochowej krasie, wyolbrzymionej jeszcze przez samo strzepywanie. Mógł też, na fali wcześniejszej determinacji, kontynuować swą walkę, którą już teraz uznać trzeba było za beznadziejną. Po tak pokazowym strzepnięciu trudno mieć nadzieję, że cokolwiek uda się jeszcze naprawić.
I oczywiście, Dyrektorowi, jak wszystkim dyrektorom tego świata, zabrakło tej odrobiny pokory koniecznej do tego, by wystąpić w duecie z paprochem. Niepomny na ciszę, jaką spowodowało jego jeszcze niewystąpienie przed mikrofonem, całą swoją energię zainwestował w paproch. I im więcej oczekiwano go przy mikrofonie jako mówcę, tym bardziej on jako mówca tam nie występował. Począł wpatrywać się w paproch, paproch swój świdrować wzrokiem, lecz sam paproch nie był skory, by cokolwiek na owo świdrowanie odpowiedzieć. A być może ze swojej perspektywy, jakże oddalonej od perspektywy dyrektora, nawet owego świdrowania uporczywego nie widział. Może właśnie wiódł sobie spokojny żywot ze swoją rodziną daleki od politycznego impasu, w jaki nieświadomie wpędził Dyrektora.
By w pełni zdać sobie sprawę z powagi sytuacji, wystarczyło spojrzeć w twarz Dyrektora, której każdy mięsień zdawał się teraz z nagła przemieniać w przewrotny paproch. Tam, gdzie wcześniej była twarz pogodna i nawet, rzec by można, jak na tak publiczną okoliczność – rozluźniona – teraz znajdował się jeden wielki paproch, pomnożony tysiąckrotnie i biegnący we wszystkich kierunkach. Ci, co Dyrektora znali (a niektórzy znali go nawet od dziecka), odwrócili twarze i z pewnością wyszliby z sali, gdyby nie fakt, że z żalu nad klęską Dyrektora wyjść nie chcieli, by nie pogarszać jeszcze zaistniałej sytuacji. Siedzieli więc na krańcach krzeseł przerażeni, bo oto odkrywali, jak bardzo i oni sami zamieszani są w paproch. I że przed paprochem tym nie ma ucieczki. Szukali więc naprędce miłych i błogich wspomnień z Dyrektorem w roli głównej, które by im pomogły ich własny paproch zwalczyć. A im bardziej nie mogli ich znaleźć, tym bardziej na twarze wstępował im wpierw mały paproch, ot paproszek, który prędko rozlewał się w paproch okrutny, przerażający tak bardzo, że ich sąsiedzi, dostrzegłszy to, poczynali się, zrazu dyskretnie, a później panicznie odsuwać. A im bardziej tamci się odsuwali, tym bardziej ci pozostawali na swych miejscach, czując już, że przed paprochem nie ma żadnej donikąd ucieczki.
Dyrektor tymczasem nabrał wigoru. Jakby ośmielony nową sytuacją, widząc przed sobą już nie audytorium, lecz siedzące wkoło paprochy, podszedł do mikrofonu i jął przemawiać spokojnym głosem, głosem dobitnym, przywódczym i pełnym nadziei. I mówił tak, nie wiedząc, że to paproch mówi.