„Chodź do nas Rupercie” – krzyczały małe bomotle pod blokiem, pocierając z ekscytacji swoje krągłe brzuszki.
„Jest jeszcze tyle miejsc, z których możemy się stoczyć. Przestań być w takim poziomie, Rupercie. Musisz zejść tutaj do nas, znajdziemy nam pochylszą przestrzeń.
Mamy tyle nowych pomysłów
na zwinięcie
kończyn w kuleczkę,
by toczyć się wiecznie.
Chodź z nami, Rupercie”.
***
Przerwa na myśli Ruperta o kształcie odmowy, zamykania okna i oka jednocześnie.
„Toczonko. Kulanko. W dół lecą kulki. Lecą w dół górki. A ja już nie chcę”.
***
Kulaniowy piętnastostopniowy przedział zbliżał się nieubłaganie, albowiem na podstawie 16. poprawki do art. XXIII ustawy o przebiegu życia (niech niebo lekkim będzie temu, kto zawetował poprawkę 17. o niekończącym się cyklu narodzin, w którym każdy kolejny wszechświat jest kolejnym łonem, z którego trzeba się wydostać wraz ze śluzem aktualnego uniwersum), zamiast godzin i ogólnie pojętego niegdyś czasu, wprowadzono zmiany stopni pochyłości. „Pochyłości zamiast złości” – żartowały bomotle przy imbryczku, jako że przed poprawką złość była w składzie powietrza w ilości 20%.
Pochyłości miały określoną kolejność. Ustawodawca zarządził rozpoczęcie od nachylenia 35 stopni, co, jak się okazało, było zbyt ambitnym podejściem do zagadnienia. Wszystko zmarło na wskutek zmiażdżenia wszystkim, więc rozpoczęto jeszcze raz z pułapu 5 stopni. Następnym ruchem według zarządzenia jest -5, później 0, 5, 10, 5, 0, -5, -10, -5, 0, 10, 20, 10, 0, -10, -20, -10, 0, 15, 180, -180, 110, 150, -110, -150, 250, 240, 230, -250, -240, -230, siatka chwytająca, 360 i od nowa. Oczywiście wszelkie nachylenia powyżej 91 i -91 stopni nie robią ustawobiorcy najmniejszej różnicy. Są jedynie delikatną zmianą sufitu nad spadającymi. Ach, jakże długie spadanie zaplanowałeś nam, Panie!
***
„Czekamy, Rupercie. Chodź do nas wreszcie!”
Rupert był chory i leżał w łóżeczku. Szósty dzień wstawania tylko na siku. Sześć nieprzespanych nocy i myślenia jedynie o tym, że to ostatnie chwile nietoczenia i niespadania. Kiedyś to kochał jak wszyscy wokół, a teraz, gdy nic mu się nie chce, pomyślał, że jest chory. Sam sobie zdiagnozował depresję.
Kwartyna z rymem obejmującym wypadła z głowy na pościel. Podniesiona, wyglądała mniej więcej tak:
„Jestem tylko kłębuszkiem, a wokół mnie ciemność.
Muszę wcisnąć oko
wystarczająco głęboko
i poczuję ze światem jedność”.
Całą ręką wpychał oko do środka. Coś się formowało. Coś innego formatowało. Jeszcze bez konturów. Przecież to nawet nie mój pomysł. To było w jakiejś książce. Bomotl leżał i tańczył brzuchem, przesuwając go na boki. Oswajał się z nowymi obrazami w głowie. Machanie brzuchem pomagało mu się skupić. Coś jakby drgnęło. Poczuł, że jest coraz głębiej. Znów jakiś ruch. Przesunięcie. Rupert wchodzi do swojej głowy jak do siebie. Ruchy brzuchem były rytmiczne. Z lewej na prawą. W tym samym tempie dociskało się oko. Przypominało to rozpędzający się pociąg. Jest kontur! Jest prostokąt. Brązowy prostokąt. Coś jak rama. Co za tempo! To już nie machanie. To już nie taniec. Trzęsienie brzucha, ale nadal rytmiczne. Rama w środku jest pusta lub przeźroczysta. Za nią coś jeszcze. Kuleczki? Kropeczki? Tremolo. Naelektryzowana sierść bomotla sztywnieje. Obraz zaczyna się klarować. Jeszcze parę ruchów brzuchem. Jeszcze trochę głębiej oko i wszystko zrozumie. Nagle coś nie tak. Rytm! Po lewej jest ciągle: tyc, tyc, tyc. Z prawej wkradło się: cyt, cyt, cyt. Szarpnięcie. Pomiędzy plecami i łóżkiem pojawiła się pusta przestrzeń.
***
„Piętnaście stopni pochyłości właśnie nastało! Szczęśliwego kulania, bomotle!”
Dźwięk megafonu dotarł do ześlizgującego się po szybie Ruperta, wrzuconego na okno siłą niezapowiedzianego piętnastostopniowego nachylenia. Nim opadł na podłogę, zobaczył jeszcze za szybą małe, oddalające się kuleczki.
„Chodź do nas, Rupercie. Jak kiedyś potoczymy się po mieście”.