— Idziemy na kolację! Idziemy na kolację! – krzyczał kilkulatek w szlafroku z Psiego Patrolu, wybiegając ze strefy spa.
— Spokojnie, jeszcze musimy się ubrać – strofowała go matka. Gdy mnie zobaczyła, ścisnęła poły białego szlafroka i odsunęła się, przepuszczając mnie w korytarzu.
— Spóźnimy się! – wrzasnął chłopiec.
— Nie spóźnimy – odpowiedziała matka, wciskając przycisk przywołujący windę.
Wszedłem do restauracji kilka minut po otwarciu, a mimo to moje ulubione miejsce, to przy którym siedziałem rano, było już zajęte. Szybko przywiązuję się do miejsc, foteli czy sztućców i uznaję je za swoje. Najlepiej przez cały pobyt siedziałbym przy tym samym stoliku, z tymi samymi ludźmi, jedząc wciąż to samo. Wtedy wiem, że nic mnie nie zaskoczy. No może poza ością z ryby, ale właśnie dlatego nie jadam ryb.
Wybrałem miejsce z boku, pod oknem. Na początek wziąłem herbatę i zupę. Kilka minut później usłyszałem znajome głosy.
— Gdzie siadamy?
— Przy moim ulubionym stoliku! – chłopiec z jeszcze mokrymi włosami podbiegł w moją stronę i znieruchomiał.
— O, nie! Zajęty!
— Wybierzmy zatem inny.
— Ale ten jest ulubiony.
— Następnym razem.
— Następnym razem przykleję się na kropelkę do krzesła.
Nabrałem łyżką zupę i pomyślałem, że to jest dobry pomysł na to, żeby nikt nie zajmował nam naszych ulubionych miejsc. Ta myśl była zaskakująca i trochę dziecinna. Skleiła się z drugą, ostrzejszą, o zapachu basenowego chloru, żeby się nie spóźniać. Poczułem je wyraźnie. Drażniły mnie przez chwilę, napęczniały, po czym stanęły mi w gardle.