Bardzo dobrze pamiętam to uczucie starannego układania na liściu zawiniętego w mech kasztana.
Potem skrapiania go kilkoma jarzębinami, doprawiania piaskiem, pieczenia na słońcu. Pamiętam, jak nakrywałam do nie-stołu, kawałka drewna. I szukałam odpowiednio cienkich nie-sztućców, patyczków, by szyszkom wygodnie się jadło.
Pamiętam, jak moje małe palce były za duże. Pamiętam, jak brakowało mi precyzji w zaplataniu trawy w warkocze. Pamiętam, że moje koleżanki szyszki nie zawsze chciały siedzieć wyprostowane. Pamiętam, jak je upomniałam.
Wszystko to pamiętam. I jeszcze dumę. I zadowolenie. I smak szyszkowego obiadu. Wylizywanie liściowych talerzy.
Ale nie pamiętam tej małej dziewczynki. Nie wiem, gdzie poszła, choć wiem, co wyrosło z szyszek. Nie wiem, czy się nie zatruła, czy nie zachorowała, czy jarzębina jej posłużyła, czy piasek nie wpadł w oczy.
Dziewczynki nie ma. Przepadła. Zadowolona, dumna, szczęśliwa, wystawiająca buzię do słońca, rozpłynęła się w szyszkowych smakołykach.