I wtedy zobaczyłam Cię pośrodku miasta – płaszcz marki Kally O’Ferr, usta szczypano-miedziane, rurka w nichże, dymek, papinopaszcza, precle wokół policzków, złotówki w perle i kieszeń, rozsunięta na bezeceństwa, pikawki i czapsy.
Myślałaś, że nie zauważę, że nie mrugnę, nie przypomnę sobie tego, co nas kiedyś łączyło, kiedy płaszcz i szal mknęły po podłodze szafirowanej, i już, już, wkładałaś na mnie warstwy, mapy, karmelowe cepy, czekany i tarmosiłaś wedel maltretowany, jaśminiłaś pod nosem.
Pamiętam, jak nałożyłaś na mnie kaloryfer jako symbol ciepła i ciężar zimy, powtarzałaś, że przetrwamy, musimy przetrwać, że czajnik już wysechł z wrzasku i można lać herbatę, a najlepiej gromadzić ją w dzbanku, nie w kubku, bo pojedynczość się nie liczy, nie kipi i nie przyjmuje jej żołądek jak brata, ale obcego, który wręcza garść ciepłostek, ale szybko umyka przez brzuch i resztę ciała i nic nam po tym. Tym bardziej, że nie potrafimy myśleć o ciepłych wodach w sposób odpowiedni, nie umiemy szanować tej napływającej do kaloryfera, bo jej nie widać. Nosiłam kaloryfer jako plecak, jego troski od września do lutego stały się również moimi problemami, i skupiałam się, nastawiałam, by tylko sprostać Twoim oczekiwaniom, lubiłaś moje wysiłki, twarz czerwoną, sapanie i glissando marudne, porzeczkowe obiecanki, duszność.
Miałaś głupi zwyczaj, by mój kaloryfer leżący niedbale na ziemi zasłonić tym płaszczem z napisem Kally O’Ferr, zupełnie jakbyś chciała powiedzieć „jestem cieplejsza, porządniejsza”, i świadczył o tym krój i guzik, wszelkie śmietanowe rurki, które wieszałaś wokół, a ich słodycz kapiąca była seksem i dawała mi kopniaka w żołądek, w to miejsce na wrażliwość. Nie przestawałam wtedy myśleć o kaloryferze, o Twoich kałużach bufiasto-cukrowych, podłogach brudnych i lepkich, płaszczowo wycieranych i na mnie nakładanych.
Mam w domu listy do spółdzielni, w których pisałaś wiersze o naszym kaloryferze. Jeden z nich recytowałaś w pierwszy dzień zimy, na naszym granatowym balkonie i zaczynał się od słowa „ledwie”, jakbyś wyrażała swą irytację na słabo zaczęty sezon grzewczy, na powolne rozchodzenie się ciepła, i plułaś na balkon poniżej, jakby tam właśnie miał nastąpić przełom, a ja leżąc w łóżku, obserwowałam Cię z koperkiem w ustach i mleczem kandyzowanym, bo lubiłaś niecodzienne śniadania i takie mi serwowałaś.
Nie zmieniłam kaloryfera.
A teraz widzę Cię pośrodku miasta i nawet nie spojrzysz. Marka Kally O’Ferr nie spuszcza ze mnie oka. Pfu!