Kaloryferos mógłby być greckim lub egipskim bóstwem, przedwiecznym tytanem.
Nieszczęsnym bohaterem opowiadania Lema.
Przemierzałby grawitacyjne załamania i żebra żeliwnej przestrzeni. Szumiałby z wysiłku emanowania energią, chrzęściłby i się pocił, wybudzany z letniego zapowietrzenia.
Kaloryferos potężny. Byłby karłem o gęstej masie. Nie ruchliwy przesadnie, lecz któż mógłby go z zajmowanego miejsca przesadzić?
Kaloryferko to byłoby żeberko. Żeliwne. Dosyć sine. Słabo wysmażone, mocno letnie i zapowietrzone.
A kaloryfeusz to ten, który odnalazłby ruiny po wielkim Kaloryferosie. Przewodnik włóczęga wlókłby poszukiwaczy wrażeń na sam środek zgrzanej ciepłem centralnego ogrzewania pustyni, gdzie przepaście mrocznych kanionów, wyrytych w rdzawobrunatnym oceanie pustkowi, skrywają sny i martwą ciszę wspomnień po dawnych bitwach i trudach bohaterów. Unosi się w nich ciepły kurz jak w opuszczonym rodzinnym domu, do którego, po śmierci ostatniego strażnika domowego ogniska, powraca z dawna zapomniany wnuk. Kaloryfeusz zaciąga śmiałka na wzniesienie przed potężnymi wyrwami i wygłasza wtedy anegdotę o tym, jak je odnalazł:
Podróżnik wracający z farelek ziemi
Rzekł do mnie: Żeber olbrzymich z głazu korpus sterczy
Wśród puszczy bez kończyn. W pobliżu za niemi
Tonie w piasku strzaskana twarz. Jej wzrok szyderczy,
Zacięte usta, wyraz zimnego rozkazu
Świadczą, iż rzeźbiarz dobrze na tej bryle żeliwa
Odtworzył skryte żądze, co, choć w poniewierce,
Przetrwały rękę mistrza i mocarza serce.
A na podstawie napis dochował się cało:
„Ja jestem Kaloryferos, król grzejników. Olimpijczycy!
„Patrzcie na moje żebra, wielcy, grzejcie dłonie,
Drzyjcie szaty, tarzajcie się w rozpaczy na dnie i przed moją chwałą.
Gińcie z rozpaczy!” Więcej nic już nie zostało…
Gdzie stąpić, gruz bezkształtny oczom się ukaże
I piaski rdzewiejące w pustyni obszarze[1].
To pamięć, po której pozostały teraz ogromne wyrwy, wiejące czernią spomiędzy brunatnych kości pustynnych żeber. Czerwona mgła unosi się w tych szczelinach w ciszy. Nakrywa nieruchomo pustkę. Tkwi w śmiertelnej przestrzeni z senną uwagą, aby kiedyś jej nie zbudzić, nie podrażnić; teraz już sama, w przytulnym cieple zatęchłej ziemi przysypia i prosi, by jej snu nie trapić..
„Ciepło zewnętrzne jest równie oswabadzające, co konfundujące. Kaloryferowość przyzwyczajona jest do wysysania powietrza i suszenia skóry, objawiającego się pękającymi kostkami dłoni”.
Rozległ się głos spikerki reklamowej z pobliskiej witryny sklepu z elektroniką, a po niej głos zabrała prezenterka wiadomości, cytująca wypowiedź ministra ciepła i pożycia społecznego:
„Przestronne kaloryferki półosobowe powinny być nowym trendem na rynku najmu wtórnego tej zimy”.
Brzęczyk w głowie. Działa jak wypalająca się żarówka. Jak starzejące się, masywne urządzenie elektryczne, które samotnie nadaje dźwiękowy anturaż pomieszczeniu obskurnemu o urodzie przedremontowej łazienki w bloku lub w klubie na uboczu świata bądź też w centrum ciemnych zaułków.
W tle chmur widniał ciągły wschód. Może świt, jak czerwona rdza, równie rozpalona jak ziemia poniżej. Wieczny świt towarzyszy pustyni po upadku. Cmentarzysku nadziei. Pomnikowi ludzkości. Pyłowi po rozłożonych kościach żeliwnych królów.
[1] Wykorzystano i sparodiowano wiersz Ozymandias P.B. Shelleya, tłum. A. Asnyk ze zbioru Poezye, t. 3.