na parterze roztańczony szmer z kaloryfera wyrwał detektywa jana helmička z głębokiego snu. nie był to sen zwyczajny, a poobiednia drzemka, której nie powinno się przerywać, chyba że w wyjątkowo ważnej sprawie.
łoskot niosący się rurami w górę budynku zakłócał spokój także innych mieszkańców, w tym mysiej królowej mikizy von camembert. mikiza nie była fanką kaloryferów w ogóle, a co dopiero tych głośnych, prowokujących swoim zachowaniem do zwrócenia na nie uwagi.
— luizo! – powiedziała piskliwie do swojej pasierbicy. — czy mogłabyś zasłyszeć, co to za szmer? czy ktoś chce mi coś przekazać. teraz? we wtorek po południu?
w wyniku bardzo nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, pasierbica luiza była akurat zjadana przez kota rumbilda, okropnego dachowca, który ani razu nie wszedł nawet na dach. cierpiał bowiem na lęk wysokości, objawiający się pod postacią seledynowej wysypki za uszami.
— luizo, błagam, skup się na tym, o co proszę! hop, hop! mik, mik!
luiza musiała na chwilę przeprosić więc kota i poczołgała się resztkami sił do kaloryfera, skąd dobiegał dziwny jazgot, jakby po węgiersku, a może po litewsku. całkiem prawdopodobne jednak, że nie był to żaden język, a przypadkowe dźwięki. echo szybko jednak uciekło na wyższe piętro, gdzie wibrowało już w uszach słynnej piosenkarki pop imindy x.
— cóż to za melodia! – zachwyciła się irminda x.
— cóż to za melodia?! – wykrzyknęła przez okno, pewnie oczekując odpowiedzi od któregoś ze zgromadzonych na jej parapecie gołębi.
gołębie obojętne na pytanie irmindy x posilały się szklanymi kulkami i kawałkami rdzy, a kaloryferowa pieśń mknęła już coraz wyżej, wybrzmiewała całą mocą wszystkich kaloryferów w budynku, które to nagrzewały się i zmieniały kolory. rozedrgane kaloryfery nagle postanowiły wyswobodzić się z ram mieszkalnego bloku, który ogrzewały, lecz który także ograniczał je swoją prostopadłą do ziemi żelbetową konstrukcją. przez kruszejące mury wydostawały się rurki, żeberka, kolanka i pokrętła. metalowe części większego tworu, napędzanego szmerami, dźwiękami i melodią.
oto oczom wszystkich lokatorów ukazał się mityczny kaloryferes – rozgrzany do niepojętych temperatur tytan, ojciec wszystkich grzejników i piecyków. przez ostatnie lata ukrywał się on uśpiony, a oto teraz zbudziła go rewolucyjna pieśń.
— mhäugze rimktëv oltur! – wykrzyknął i wielkimi koślawymi krokami ruszył w kierunku południowym. nie było mu łatwo ich stawiać, ponieważ nogi jego składały się z cienkich rurek, ślizgających się na asfalcie i wbijających się zbyt głęboko w ziemię.
— może przydałyby mu się buty? – zaniepokojenie wyraził miejscowy szewc i szybko przystąpił do wycinania podeszw idealnie pasujących do przekroju poprzecznego przez rurki.
kaloryferes był już jednak daleko w drodze. poczuł, że jest niezwykle głodny po wielu latach hibernacji. postanowił więc zatrzymać się w restauracji na obiad i zaaferowany posiłkiem nawet nie poczuł, jak kawałek po kawałku jego konstrukcja jest rozmontowywana na złom. mityczny bohater, który zapewniał ciepło setkom pokoleń, nagle znalazł się w kawałkach na wysypisku.
nie zdążył nawet dojeść ziemniaków. albo mu nie smakowały?