Koniec przyszedł niespodziewanie, a przyniósł go ze sobą pewien człowiek. Ubrany w tweedowy garnitur z pięknymi bursztynowym spinkami, idealną fryzurą i szeroko osadzonymi oczami. Coś pomiędzy biznesmenem i bandytą.
Najbardziej typowy z możliwych sprzedawców kaloryferów ze srebrnym łańcuszkiem na szyi.
Za każdym razem, kiedy pukał do drzwi, a pracował na osiedlu jednakowych ludzi, zamieszkujących jednakowe mieszkania, naciągał lekko skórę i uśmiechał się delikatnie.
Jego świat był biały i ogromny, a on nie mógł chyba dłużej ukrywać swojego pochodzenia, nie potrafił nosić skóry.
Każdy kaloryfer, który sprzedał, miał w sobie rtęć.
I kiedy przyszła zima, świat znowu był tylko jego. Położył się obok siebie i powoli, milcząco, czekał na jakikolwiek nowy początek.