Mnie, profesora nauk posthumanistycznych, co na Berkley wykładał niegdyś z wielkim naszym noblistą, równie wielka niegodziwość spotkała ze strony pewnego wydawnictwa.
Mowa oczywiście o Wydawnictwie Brednia & Tragedia Media z siedzibą w Zdunowie Jaśniepańskim, które to specjalizuje się w pismach branżowych. Poradniki medyczne, nauczycielskie, hochsztaplerskie, marketingowe, gołębiarskie… Czego to wydawnictwo nie zapewnia? Ano poszanowania godności klienta.
Na Wydziale Nauk Posthumanistycznych Uniwersytetu im. Taco Hemingwaya, na którym byłem zatrudniony w charakterze wykładowcy, prenumerowaliśmy jedno ich pisemko – „Kaganiec Oświaty”. Egzemplarze wręczaliśmy pod koniec semestru najlepszym studentom za wysoką średnią i niezgorsze zachowanie.
Było to doskonałe rozwiązanie. Studenci chodzili zadowoleni, a my nie musieliśmy płacić stypendiów. Skąd mogłem wtedy wiedzieć, że współpracując z Wydawnictwem Brednia & Tragedia Media, kopałem sobie dół kloaczny śmierdzący?
Zapomniałbym. Co istotne dla tej tragicznej historii – prenumerata była na mnie. „Na siebie nie weźmiesz?” – zapytał dziekan. No to wziąłem, bo już tam na Alma Mater czaili się doktoranci na moje stanowisko.
Był to koniec listopada i błoto padało z nieba, gdy wracając do swego apartamentu, zajrzałem do skrzynki. Awizo. Ze świstkiem poszedłem na pocztę. Czekała tam na mnie przesyłka od firmy Brednia & Tragedia Media. Karton nie był duży. Był przepastny. Mówię więc pani w okienku, że coś się chyba nie zgadza, bo już otrzymałem swoje „Kagańce…”. Ona sprawdza w komputerze, oznajmia, że faktycznie, znika na zapleczu, zaraz wraca z drugim kartonem jak bestia przedpotopowa. Zdziwiony, otwieram paczki, a tam, kurwa, jest wszystko – poradniki nauczycielskie „Nadzorować i Łamać” oraz „Chłosta w Praktyce”, coś dla stomatologów „Ekstrakcja i Rekreacja” oraz „Plomba w Ryj”, a także „Fajrant. Kompendium Murarza”. No i oczywiście hit: „Twój Stary Naprawia Zegary”. Wszystkiego po kilkadziesiąt egzemplarzy. To już było zwyczajne skurwysyństwo.
Nie wiedziałem, co z tym wszystkim zrobić, wyrzuciłem więc makulaturę przed gmachem poczty, żeby potrzebujący mieli na szałasy lub odzienie. Wróciłem do domu nieco ochłonąć. „Na pewno można to jakoś odkręcić” – tak się łudziłem.
Następnego dnia z rana dzwonek do drzwi i kurier. I kartony. Tym razem „Turystyka dla Psychotyka”, „Żywienie Nieżywych”, „Budownictwo i Rozbójnictwo”, „Dieta i Tapeta” oraz „Obsługa Fleta”. Rozsierdzony, telefonuję do firmy Brednia & Tragedia Media.
— Nie po to mój ojciec ginął w obronie wolności prasy, utopiony przez armatkę wodną, żebyście takie gówno produkowali i mi wysyłali – mówię poruszony.
— Dzień dobry, dziękujemy bardzo za kontakt, proszę wypełnić formularz – słyszę w odpowiedzi.
— Miał być tylko „Kaganiec Oświaty”… a coście mi, kurwa, posłali i ile tego?
— Oj, coś przerywa, bardzo mi przykro, do widzenia.
Śmiechy. Zapomniała się rozłączyć.
— Co ci będzie stary wąż syczał – słyszę jakiś inny kobiecy głos.
— Skoro się p o ł a k o m i ł, to niech teraz płaci – odpowiada moja niedawna rozmówczyni. O mnie tak. O profesorze nauk posthumanistycznych. Co na Berkley wykładał literaturę. Skurwysyni.
No właśnie, Berkley.
Jak co roku udałem się tam na cykl wykładów. Wyjeżdżałem z Polski z ulgą, ponieważ codziennie przychodziły do mnie nowe paczki. Taki mi dziekan z Wydawnictwem Brednia & Tragedia Media los zgotowali.
Przybywam więc do Kalafiornii, przekraczam progi Uniwersytetu, wchodzę do pokoju nauczycielskiego, a tam znajome twarze i…. dziesiątki kartonów, niektóre jeszcze zapieczętowane, inne rozpakowane, a przy podłużnym stole moi szanowni uczeni znajomi, persony profesorskie i doktorskie. A w ich rękach anglojęzyczne wydania tych wszystkich „100 Twarzy Kominiarzy”, „Majster Wihajster” i „Kierowca Bombowca”. Co za wstyd.
— Hello, professor Biedocky, good to see you.
— We got your magazines, very good Polish magazines – szydzą.
— Your father was a true soldier, he died for freedom of the specialistic press.
— You are a true Polish „roback”, doctor Biedocky, so fucking useless.
Najgorsze miało jednak dopiero nadejść. Nazajutrz ten sam rektor Uniwersytetu w Berkley, który jeszcze przed rokiem zwykł mawiać mi wyćwiczoną polszczyzną: „Życzę ci, przyjacielu, żebyś zawsze miał w lodówce ciemno, tak bardzo półki zajebane dobrami doczesnymi”, wezwał mnie do swojego gabinetu i oznajmił, że plan kształcenia w Katedrze Literatury Polskiej na Uniwersytecie w Berkley musi ulec zmianie. Od tej pory miałem prowadzić zajęcia z polskiej prasy specjalistycznej po 1863 roku. W trakcie warsztatów każdy student miał zaprojektować nowe pismo eksperckie dla Polaków.
Jak można się domyślić, ja, członek PEN Clubu i Polskiej Akademii Literatury, zrezygnowałem z posady na Uniwersytecie w Berkley. Obecnie przemierzam stanowe autostrady na kosiarce spalinowej w niekończącym się pijackim rajdzie. Nie jako Odys, Ulisses, lecz jako Useless. Nigdzie nie zatrzymuję się na dłużej niż jeden dzień. Przydrożny motel w Nevadzie, zamtuz w Indianie czy gospodarstwo w Ohio – wszędzie tam, w ślad za mną, wraz z poranną pocztą przychodzą egzemplarze „Glazura & Terakota Challenge” czy „Magazyn. Pismo Magazyniera”. Gospodarze wręczają mi te czasopisma, drwiąc: „Roback”.
Mają rację. Nie polecam współpracy z Wydawnictwem Brednia & Tragedia Media. Chorzy ludzie, chory świat.