Powszechnie przyjmuje się, że prawdziwa sztuka obroni się sama. Moja Sztuka nie jest natomiast ani powszechnie przyjęta, ani zbyt prawdziwa czy też przesadnie waleczna.
Odznacza się samodzielnością mopsa z demencją, którego tragiczny wypadek w młodości pozbawił nóg i lewego płuca. Moja Sztuka to sztuka mięsa kupiona jeszcze w PRL-u na kartki i odłożona w piwnicy na czarną godzinę, która zresztą nigdy nie nadeszła, a nawet jeśli, to przecież zawsze mogła być czarniejsza. Moja Sztuka istnieje w oderwaniu silnym i niezależnym jak Polska po III rozbiorze.
Większość czasu spędza, koczując na krawężniku albo w bramie i przyczajona jak skunks czeka na Bogu ducha winnych przechodniów, by zalać ich rozedrganym stukotem wersów i zgrzytaniem akapitów. Czasem, w wyjątkowo szare dni, kiedy na horyzoncie nie pojawia się akurat żadna ofiara, Sztuka zamienia się w starego mieszkańca Oranu i pluje z okna na koty. Choć zarówno z natury, jak i z przekonania nie zgadzam się na przemoc wobec zwierząt, nie zamierzam jej powstrzymywać, zwłaszcza że pluć może co najwyżej utartą metaforą. Jak ognia unikam konfrontacji ze Sztuką, mimo że kwestia pięciu zalegających czynszów jest raczej paląca. Chciałbym, żeby czytelnik wiedział, że mimo posiadania jabłka Adama, jestem człowiekiem. Słabo znoszę agresję, a wiem od Autopsji (poprzedniej współlokatorki Sztuki), że każde starcie wieńczyła wizyta straży pożarnej. Ponieważ wierzę w poddrabinowego pecha, pozwalam Sztuce spać w moim łóżeczku, pić z mojego kubeczka, siedzieć na moim krzesełku, a nawet wydawać moje pieniążki.
Czasami Sztuka wychodzi na miasto. Panoszy się od rana w łazience, robi makijaż przy akompaniamencie Mahlera albo Cardi B, w zależności od humoru, ubiera się w to, co akurat modne, i wyrusza na podbój serc, odbój partnerów i dobój targów. Zazwyczaj wraca sama i w złym humorze, Paryż ją drażni. Nie mogę jej za to winić. Stare miasto, na starym kontynencie, wszędzie ślady innej, lepszej, bogatszej i piękniejszej sztuki, w dodatku śmierdzi i trzeba uważać, żeby nie wdepnąć w różnorodne etymologicznie odchody. Sztuka jest zazdrosna, lecz zbyt dumna, by się do tego przyznać. Gardzi Norwidem, Hugo i Hemingwayem, a w ogóle to teraz nikt nie docenia p r a w d z i w e j Sztuki i największych artystów zawsze kocha się po śmierci. W drodze z kuchni do sypialni rzuca groźby o przeprowadzce do Krakowa, trzaska drzwiami i zapada w całodobową hibernację.
W zeszły piątek, kiedy miałem wyjątkowo dość pracy, wyjątkowo dużo na głowie i wyjątkowo mało pieniędzy, zastałem ją oglądającą Notting Hill z do połowy opróżnionym opakowaniem moich lodów. Opadły mi ręce i kiedy gorączkowo usiłowałem podtrzymać je zębami, Sztuka zaczęła się żalić. Powiedziała, że nikt jej nie kocha i jak tak dalej pójdzie, to skończy jak Dune Jodorowsky’ego. Zniecierpliwiony wypuściłem ręce z ust i powiedziałem jej, że jest okropna, żenie mogę z nią wytrzymać i że nie zasługuje nawet na tych pięciu czytelników na Wattpadzie. Zaraz przeprosiłem, ma się rozumieć, ale Sztuka i tak poszła tamtego wieczoru nocować u koleżanki. Wróciła po tygodniu i kazała obiecać, że się nią zajmę, bo w przeciwnym wypadku rozpowie wszystkim, że jestem jak Picasso. Przyznam, że nie zmartwiło mnie to specjalnie. Nie darzę jej szczególną sympatią, ale przynajmniej jest moja i nie pójdę siedzieć za plagiat, a jak zacznie płacić czynsz, to może nawet pozwolę jej zostać na dłużej.