Gilbert, wchodząc do księgarni, trzasnął drzwiami tak mocno, że było go słychać na ostatnim piętrze budynku naprzeciwko. Miało być słychać. Ukradkiem spojrzał w górę za siebie, ale promienie słońca odbite od szyby biura Klotyldy Wiercibrzuch, zmusiły go do odwrotu.
— Ile tym razem? – zapytał upadający księgarz.
— Poproszę trzy stopy książek.
— Tylko pozazdrościć możliwości finansowych. W takim tempie zapełni pan całe mieszkanie książkami.
Księgarz miał rację co do możliwości Gilberta. Przeszedł on długą drogę od stanowiska składacza kartonów, przez brygadzistę, kierownika produkcji, dyrektora działu operacyjnego do stanowiska dyrektora departamentu spółki SOSex, odpowiedzialnego za sprzedaż w kraju i za granicą. Stać go było na wiele. Nie było go wciąż stać na to, by zapytać właściciela, dlaczego sam nie zatrudni się w spółce, w której szefową była jego żona, tylko uparcie utrzymuje przy życiu niedochodową księgarnię. Obawiał się jednak, że każde słowo dojdzie do Klotyldy, zanim zdąży je wymówić do końca. Dlatego bał się nawet o tym myśleć.
— Jaki gatunek pana interesuje? Może coś o nepotyzmie? – księgarz podniósł się, opierając dłońmi o ladę.
— Poproszę coś z działu baśnie i legendy.
— Czyli jak zwykle.
Gilbert pociągnął nosem oraz slipy, które wcisnęły się między ściśnięte pośladki. Od lat szukał książki, którą czytała mu mama przed snem, a on z podniecenia trzymał wtedy dłonie w majtkach. Była to bajka o smoku. Nie pamiętał jej tytułu ani nawet okładki, dlatego teraz na potęgę kupował książki w nadziei, że trafi na tę z dzieciństwa.
Księgarz podszedł do regału. Odmierzył wskazaną miarę i zrzucił je na podłogę.
— Najlepsze bujdy i bajania. Zapakować czy wysłać kurierem?
— Wezmę od razu. I proszę nie pakować. Niech widzi.
Wychodząc, spojrzał w górę, ale tym razem w szybie zobaczył tylko odbicie chmury. Zaczęło padać, więc czym prędzej pobiegł do służbowego samochodu. Jeszcze w aucie przejrzał zakupy, ale żadna z książek nie była o smoku.
Na poranną naradę Klotylda wpadła w bluzce ubranej tyłem naprzód i kawałkiem szynki we włosach. Nikt nie odważył się zwrócić jej uwagi, ale też nikt nie miał szansy powiedzieć choćby słowa. Od dwudziestu minut wrzeszczała na dyrektorów i obwiniała ich o wszystkie błędy świata, a jej światem była firma SOSex, której była prezeską.
— Wymienię was wszystkich! Na wasze miejsca czeka dwadzieścia siedem i pół osoby. Prostego polecenia wykonać nie umiecie!
— Pies mi zjadł raport. Przygotuję się na jutro – powiedział dyrektor marketingu, niegdysiejszy kolega ze szkolnej ławki, który dawał jej ściągać z matematyki.
— Odpuść nam nasze winy. Poprawimy się – błagał naczelny kapelan spółki, ksiądz, który udzielał Klotyldzie ślubu.
Dyrektorka HR, aktualna kochanka księdza, nic nie powiedziała, gdyż właśnie kończyła manicure.
— Jesteście bezużyteczni, a wiecie, który z was najbardziej?
Dyrektorzy przerzucali się kalumniami przez dobre pół godziny, wskazując na siebie nawzajem, tym samym odsuwając oskarżenia o bycie bezużytecznym od siebie. Tylko Gilbert się nie odzywał. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek przypomni sobie tytuł książki o smokach. W końcu wpadł na to, że pozostali mają dzieci, więc może będą w stanie mu pomóc.
Gilbert podniósł rękę.
— Dziękuję za dojrzałą decyzję. Proszę się spakować.