Przeciągał pędzlem po wszelkich nierównościach, zgrubieniach i beżach płótna. Jego dłonie tworzyły zręczne linie, ciągnęły się po brzegach, zawijały w środku. Co tworzył? Nie mogłam wiedzieć, jedynie czekać w nadziei.
Szur. Kolejna plama.
Paleta, mimo towarzystwa, wydała się przygnębiająca. Rumieniłam się szkarłatem. Delikatnie połyskiwałam drobinami złota. Każdy patrzył na mnie. Podziw. Dziwna troska? Bezczynnie wylegiwałam się na drewnianej deseczce. Wszelkie myśli sprowadzały się do niego, artysty. Czy moje wzburzenie miało sens? Należy podejść do kwestii z największą cierpliwością i spokojem.
Szur. Chlast.
Sensacja zalała mnie całkiem, nagle mój szkarłat wyblakł. Co za tragedia… Wszystko wina. Ale to nic nie zmienia. Wciąż mogę zostać pięknym zachodem, ogniskiem w kominku, jej suknią. Płyn powoli przesiąkał we mnie, tworząc dużo pospolitszą barwę dziecięcego kubraczka. Myślałam sobie jednak, że mimo wszystko wciąż migocę złotawo. To im utrze nosa.
Szur.
On stał i wpatrywał się w kawałek tkaniny. Umorusany wszechkolorem. I patrzył na kolejne krzywe. Powoli ukazywał się delikatny kontur. Usta i nos. Portret.
Szur. Chlap.
Pogarda. Tknął mnie delikatnie, rozbudził wyobraźnię, żeby zostawić umorusaną w błękicie i czerni. Teraz wszystko zlewało się w odrzucającą purpurę, bakłażani ton. Co za wstyd! To moje największe nieszczęście, żałosna. Jestem zlepkiem wszystkiego, co mnie otacza, tych żółci i zieleni. Brązów, szarości. Wszystko jest poza mną. Bezsens. Całkowicie bezużyteczna.
Szur.
Nie sięgnie po mnie, nie mam już nadziei. Powoli zasycham na desce. Właściwie tak mi dobrze. Ciepło. Nigdy nie zostanę donną z obrazu. Czy właśnie tego chciałam? Nędza.
Głucha cisza. Nic się nie porusza.
Jednym ruchem rzucił mnie na płótno. Zakrył jej cudną urodę. Wcierał w szczeliny i pory. Spływałam, patrząc na nią. I wszystko bezsens.