Bezuży już kwitnie wyłączonymi zasilaczami (minus jeden) i tak w pętli, bo lut… (nie ma, nie.ma) marzec, aż zacznie się podnosić sinusoida tropów cieplnych, które wysyła pocztą niewidzialno-powietrzną do ziarenek piasku i karmi nimi głodne dzioby oczu.
Mam tego dużo – mówią brzuchy. W szafie spalone zasilacze i kotlety, cudze zdjęcia z wakacji, tomiki z niedbale napisanymi wierszami, pełne starannych dedykacji z niedopuszczalnym indeksem glikemicznym i trudnymi do przełknięcia glutami.
Bezuży kwitnie całkiem, całkiem. Pnączem łapie za szufladę przysadki, wyciąga dobre pomysły. Nie będzie efektywnych biznesów. Pomysł na agencję reklamową połączoną z klubem BDSM przepada. To poleżę: jestem łysiejącym placem na czaszce Łodzi Bezwiosłej.
Trzeba coś robić: sprawdzam obecność chęci. Nie ma, nie.ma. Bezużutecjonizm – świat zrobił się mimochodem, podczas czasu pod.
Postanawiam cofnąć działanie sprzed trzech dni.
Przywracam z kosza luty – wtedy urodzono ojca.
Znów muszę. Bezuży zdycha. Nakarmię to nieregularnym tętnem, migającym w slow motion przedsionkiem, jestemną jagodą zakwitniętą na bezuży zasilaczach, kotletach, wakacjach. O, spalino spalona! Ratuj!
Odznikam.