Raz, dwa, trzy… sto… dwieście jeden… Cholera… Pięćset dwadzieścia osiem?
Próbował policzyć gwiazdy na niebie albo przynajmniej określić, która z kolei jest tą najjaśniejszą. Jest! Usilnie wpatrywał się w jaśniejący wysoko nad głową punkt i czuł, jak oczy mu łzawieją od szczypiącego chłodu. Uśmiechał się do siebie i co rusz czujnie sprawdzał, czy aby gwiazda nie spada. Jeszcze nie teraz. Ufff.
Ostatni raz dokładnie przyjrzał się gwiezdnym konstelacjom, zamknął oczy i zapisał ich mapę w pamięci. Odwrócił się i ruszył w kierunku drewnianej chaty na skraju lasu. Szedł wbrew wiatrowi, który wgryzał się lodowatymi zębami pod poły płaszcza. Z trudem wyciągał nogi z grząskiego śnieżnego puchu i czuł jak wilgoć wisząca pod nosem zmienia stan skupienia.
Jeszcze nie wymyślił, jak ją nazwie. „Najjaśniejsza” wydawała mu się banalna, a „Moja” – niezasłużona. Liczba, do której dotarł w wyniku żmudnych wyliczeń, przypominała zapis z ksiąg buchalteryjnych, a nie nazwę obiektu, na który chwilę wcześniej przelał czarkę najcieplejszych uczuć.
Grudzień wirował wokół niego śnieżnym orszakiem i podmuchami wiatru, który uparcie obłapiał go za szyję i ramiona. Mocno zaciskał zęby, trzymając życiodajny gorąc w środku.
Wreszcie w kurzawie namacał klamkę i pchnął drzwi. Owionęło go ciepło i światło. Usiadł przy kominku z parującą herbatą i zamknął oczy.
Moment przesilenia zimowego, chwila przejścia z ciemności do światła, zakleszczył go w pętli czasu. Lewitował, oddychając swoim własnym rytmem. Widział stare wspomnienia, jak majestatycznie przepływają i ustępują drogi ławicom nowych sytuacji. Do jednych i drugich się uśmiechał, ale z inną intencją. Stracił poczucie czasu i ciężaru bycia.
Za oknem mignęła spadająca gwiazda. Brzask poranka oświetlił wnętrze chaty i sylwetkę człowieka pogrążonego w głębokim śnie.