Pod barem Pixi zgromadził się znaczny tłum. Ryboloty ledwie mieściły się na parkingu.
Ich płetwy i wąsy falowały delikatnie pośród gwiezdnego pyłu, którego sporą chmurę wzniecił transportowiec osobisty typu Stellix pilotowany przez Ngeru Sewenti Fajw, młodego człowieka odzianego w pluszową amarantową kurtę, pozłacany łańcuch z wisiorem w kształcie rurki z kremem i przyciemniane gogle. Na siedzeniu pasażera prężyła się okazała pantera w futrzanym kołnierzu.
— To już jest perwersja – skomentowała kobieta z żółtą reklamówką, przyglądając się zwierzęciu z niesmakiem i próbując utorować sobie drogę do drzwi.
— Za czym ta kolejka? – zapytał znudzonym tonem Ngeru, bezwiednie bawiąc się łańcuchem.
— Do Pixi. Dziś występ Helix.
— To Helix śpiewa? – zdziwił się Ngeru. — Myślałem, że pisze.
— Podobno rzuciła to precz i została raperką – wyjaśnił usłużnie jeden z kolejkowiczów, który właśnie wygramolił się z niemałym trudem z kabiny rybolotu.
— Hm – mruknął pilot. — Wysiadaj, Zyta – zwrócił się do pantery, a następnie sam wyszedł z pojazdu. Zyta przeciągnęła się, ziewnęła, prezentując komplet bielutkiego, ostrego, lekko niepokojącego uzębienia, poprawiła kołnierz i podążyła za Ngeru Sewenti Fajw.
Kobieta z reklamówką zemdlała, gdy ogon Zyty posmyrał ją po łydce. Osunęła się na płytę parkingu, wzniecając kolejną chmurę gwiezdnego pyłu.
— Uf, przynajmniej jedna mniej – ucieszył się mężczyzna z rybolotu.
— Ciekawe, co jest w reklamówce – wtrącił ktoś z tłumu.
Ngeru nie obchodziło to jednak ani trochę. Nie dbał ani o zawartość torby, ani o omdlałą kobietę, ani tym bardziej o przepychających się kolejkowiczów. Chciał tylko zobaczyć Helix i dowiedzieć się, czy w jej żyłach naprawdę płynie chlorokruoryna. Czytał Między kobietą a wieloszczetem kilkanaście razy i przy każdej lekturze zastanawiał się, czy włosy autorki jego ulubionej powieści są naprawdę zielone. Dobrze, że zabrał ze sobą Zytę. Jej majestatyczna gibkość, aksamitne futerko, elegancka szyja otulona puszystym kołnierzem i kocie, błyszczące oczy ewidentnie onieśmielały ludzi tłoczących się przed lokalem. Tłum natychmiast się rozstąpił, tak jakby każdy chciał zachować bezpieczny dystans między sobą a panterą.
Ngeru wszedł do Pixi. Przy barze, w głębi pomieszczenia, siedziała filigranowa kobieta, która żywo gestykulując, tłumaczyła coś skonsternowanej barmance.
— I widzi pani? Ktoś sobie ubzdurał, że ja tu będę rapować. Przyjechały całe wycieczki rybolotami, niby na mój koncert. Co za absurd – powiedziała z irytacją Helix, odgarniając z czoła bujne, szmaragdowe loki.
— A więc naprawdę chlorokruoryna – westchnął cicho pilot, przyglądając się uważnie. — Nie będziesz śpiewać? – zapytał po dłuższej chwili.
— Co? Ja? Ani myślę – odparła Helix, kierując na niego przenikliwe, szmaragdowe spojrzenie.
— To może ja bym mógł. Rapuję trochę, ale nie mam gdzie występować – zaoferował Ngeru. Taka okazja mogła się już nie trafić.
— Proszę bardzo, czemu nie – zgodziła się Helix, a barmanka energicznie przytaknęła. — Pokaż, co potrafisz. Chętnie posłuchamy. Spraw, żeby ci, którzy przeznaczyli całe oszczędności na miejsce w rybolocie, nie żałowali swojej decyzji.
— Spróbuję. Znacie Pras mas? Nie? No to posłuchajcie. Inny tytuł to Ptysiowy song.
Pras mas to w ten czas, czy nie?
Nie wyprasowałeś kremu. Co za kwas, czyż nie?
Już żelazko jest gotowe na szaleństwa biszkoptowe. O, oł je.
Ciasto robisz dziś piętrowe, więc pamiętaj, że śmietany ubijanie czeka cię.
Ekler, wuzetka, karpatka i tort,
wszędzie sprasowana masa prima sort.
No i ptyś, je-je, jeszcze dziś.
No i ptyś, je-je jeszcze dziś.
— I jak? – zapytał uradowany Ngeru. Rapowanie zawsze sprawiało mu dużo radości.
— Ma pan bardzo ładną kurtkę – skomentowała barmanka.
— I pięknego kota – dodała Helix.
Zyta wyszczerzyła zęby. Machnęła ogonem, wzniecając chmurę gwiezdnego pyłu. W jej złotych oczach rozbłysły wspomnienia dawnych rymów i zapomnianych strof.
— Proszę podać dwa podwójne nonsensy. Ja stawiam – zawołał od progu mężczyzna z rybolotu.
— I dwa ptysie! – zawtórowała świeżo ocucona kolejkowiczka z żółtą reklamówką.
Ngeru Sewenti Fajw otrzepał kurtkę i odwrócił się. Miejsce przy barze było puste. Sącząc powoli nonsens przy niewielkim stoliku w kącie sali, był gotów przysiąc na swoje największe dzieło, Ptysiowy song, że szklanka zrobiła się lekko zielona.