w dniu, w którym zaginęła słynna węgierska diwa, megildá kegeszsődori, miałkarz bolejro nie ekstrapolował żadnych telefonów rychło z samego rana. dopijał właśnie ziarnistą kawę z nutami wody z jeziora i naleźlin śnieżnych w kafejce „u bociana” i planował swoją dzisiejszą trasę nadrowerową.
ten fantastyczny gołąb stomatologiczny jest bowiem nie tylko uznanym w świecie prima sort detektywem, lecz także zapalonym obsikiwaczem rowerów! i to wszystko w jednym ptaszysku! uwielbia zamieszkane przez młodych ludzi modne dzielnice berlina i kopenhagi, gdzie każdy rower został już triumfatorsko przez niego naznaczony kałomoczem. jak każde dumne zwierzę urikoteliczne zostawiał swoje odchody w miejscach, gdzie mogły one już jako samodzielny byt wzbudzać owacje, jęki, wiwaty. nie rozumiała tego konkubina miałkarza, loletta wiwi-kiwi, typowa przedstawicielka borsuczego wielkomieszczaństwa, pozerka, hipsterka, dranżoletka, jakich w tym świecie mało.
gru gru? – zapytał miałkarz z niedowierzaniem. – gru gru gru gruuu?!
niesssstety tak, panie miałkarzu, odpowiedział żmijgłos w słuchawce, musssimy koniecznie ussstalić miejsssce przebywania diwy megildy, zanim informacja ta wycieknie do prassssy.
gru! – odkrzyknął detektyw i wyskoczył przez lufcik nad kawiarnianym piedestałem okupowanym przez najstalszych z bywalców przybytku – karcianych obiboków predylekcyjnych, rozpierzchując ich wytarte tłustymi paluchami karty we wszystkie strony.
miałkarz argusowo przemierzał budapesztańskie przestrzenie powietrzne, wypatrując w każdej uliczce śladów diwy, jednak nigdzie nie było ani jednego, choć śladów diwa zostawia zazwyczaj co nie miara, gdziekolwiek się pojawi. największe sale koncertowe i filharmonie świata upstrzone były jej złotymi piórkami, pantofelkami, chryzelefantynowymi bransoletami, zwierciadłami, w których przeglądać się mogły tylko dorównujące jej talentem persony.
“őőőőőőő” – usłyszał miałkarz z daleka, z jakiejś ślepej uliczki. “kim jesteś wielki ptaszorzeeekhekhe! khe khe!”.
miałkarz nie dał się zwieść głosowi z oddali. wiedział bowiem, że oto zwracają się do niego jedynie jego własne sumienie i niepokoje. od lat poszukuje on odpowiedzi na najbardziej dręczące go pytanie egzystencjalne: gru grugrugru? miałkarz rozejrzał się po czarno-białej scenerii miasta rozpusty i zmrużył oczy. zdaje się, że jest na najwłaściwszym tropie, chyba już niedługo jego genialny, choć mikroskopijnych rozmiarów mózg rozwiąże zagadkę. jest już o krok od odkrycia miejsca przebywania diwy, musi jednak najpierw obsikać płaszcz jakiegoś przechodnia lub kapelusz jego psa, ach!
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
gru gru? miałkarz bolejro siedział w swoim mrocznym gabinecie i sączył ulubiony dżin&tonik z pękatego poidełka zainstalowanego nad zagłówkiem fotela. szybko zdążył schować zdjęcie swojej pierwszej żony i dzieci, które trzymał w skrzydłach i gładził delikatnie przypiórkami. nigdy nie wybaczył sobie, że kariera detektywa niemigrującego na zimę była dla niego zawsze najważniejsza i pozwolił im odlecieć do ciepłych krajów.
– miałkarzu, jakaś dama do ciebie. do gabinetu ociężale wgramoliła się loletta wiwi-kiwi. – chyba wie coś na temat diwy – dodała aksamitnym szeptem, który zawsze wywoływał u miałkarza nieprzyjemne stawanie lotek dęba.
gru gru gru. gruuuuuuuuu! – wykrzyknął na widok finezyjnej robokocicy, wkraczającej miodopłynnie do pokoju. – gru gru – poprawił się i skłonił nisko. zauważywszy to, loletta wiwi-kiwi postanowiła wykorzystać jedną ze swoich tajemnych sztuczek i odwiesiła szybko swoje prawe oko i lewe ucho na gałęzi wierzby płaczącej rosnącej w gabinecie miałkarza. w ten sposób będzie miała baczenie na swojego konkubenta w towarzystwie tej kokietki.
– panu detektywu witamu – zaczęła mechaniczna kotini. – tu strasznu cu siu wydarzłu diwu! ju widziłu diwu. diwu porwanu!
– gru!
– taku!
– gru?
– wczorju!
– gru gru?
– niu wimu, jacysiu borsuku wu kominarku!
– gruuu!
co? – rozległo się w kuchniodmętach mieszkania.
– cu tu byłu?
– gru gru.
– oniu wyglądalu jaku dziewczynu panu detektywu.
– gru!
co ona monologuje jęzorem trzy po trzy!
– ktu tu mówu?
– gruuuuu…
miałkarz stał się podejrzliwy, nerwowo przelatywał z jednej strony gabinetu na drugą, a z powrotem dreptał i z zamyśleniem kołysał głową w przód i w tył.
gruuuu gruuuuuu gruuuu – mówił cicho sam do siebie, gru gruuuuu gru gruuuu. zmierzył wzrokiem kotellę i szybko wyjrzał przez okno.
kto ją przysłał, czy ona chce w coś wplątać lolettę wiwi-kiwi – zastanawiał się głos z offu. dlaczego miałkarz bolejro patrzy przez okno, a nie na inkrustowany kością słoniową pancerz robokotindy, czy on do złudzenia nie przypomina rodowej biżuterii kegeszsődoriów, czy to możliwe, aby, aby aby?
– gru! – wykrzyknął detektyw i wskazał skrzydłem na porzucone przez lolettę wiwi-kiwi części ciała.
– szoku! – wyraziła swe zszokowanie kotelilka.
miałkarz był już jednak daleko, nad oceanami, górami, tundrami. wiedział, że diwa megildá już przepadła, ale on nadal może odzyskać swoją rodzinę. musi migrować, być w ciągłym ruchu, zmieniać się na lepsze. tak! już zna odpowiedź, której szukał, a miał ją cały czas w zasięgu skrzydła!
gru!